Był
rok 1995, gdy światło dzienne ujrzał Before
Sunrise. Skromny film Richarda Linklatera, pierwsza część trylogii, do dziś
dzień zachwyca i urzeka widzów, wsłuchujących się w rozmowy głównych bohaterów
i obserwujących rozwijające się między nimi uczucie. W prostocie siła, można
powiedzieć. Ot, młodzi poznają się w pociągu, rozmawia się im na tyle dobrze,
że zeń wysiadają, a potem rozpoczynają spacer po mieście. Miejsca, które
odwiedzają, zyskują duszę dzięki ich obecności, ale relacja między nimi, a
miastem, nie jest jednostronna – to właśnie te pojedyncze miejscówki
niejednokrotnie dają im natchnienie do rozmów i czynów. Sprawiają, że wspólnie
spędzone kilkanaście godzin stanie się czasem, którego nigdy nie zapomną i
początkiem czegoś wielkiego. Więcej – stają się trzecim bohaterem filmu, który
wraz z postaciami ludzkimi zainspirował 21 lat później inną parę, by wybrała
się i zwiedziła to samo miasto śladami uwiecznionymi na filmowej taśmie. Tak
właśnie trafiliśmy do Wiednia.
Całą
wyprawę zaplanowaliśmy sobie jako jednodniową, wzorem zeszłorocznej wizyty w Paryżu.
Takie zwiedzanie „na szybko” nadaje wyjazdowi sporej intensywności i daje
dodatkowej adrenaliny, kiedy się prowadzi taki wyścig z czasem, nie wspominając
już, że to dobry trening i aktywność fizyczna. Poza tym jeśli się nie zwiedzi
wszystkiego, to zawsze jest pretekst, żeby wrócić : ) Tak więc plan naszego
wyjazdu w skrócie wyglądał tak, że jedziemy – zwiedzamy – wracamy. Część
„jedziemy” i „wracamy” zrealizować mieliśmy przy pomocy Polskiego Busa.
Przygotowania do części „zwiedzamy” wyglądały tak, że najpierw odświeżyliśmy
sobie film, potem ulokowaliśmy na zakupionej mapie Wiednia te miejsca, które
najbardziej chcieliśmy odwiedzić, po czym ustaliliśmy najkorzystniejszą trasę
obejmującą je wszystkie.
Z
Gdańska do Wiednia jedzie się 17 godzin. Siedemnaście. Nie chcę się użalać, ale
dla kogoś kto ma prawie 1,90 m wzrostu to dosyć długo, i wcale nie tak
komfortowo jak w sloganie przewoźnika. Ale pal licho bolące nogi i kręgosłup,
największą atrakcją takiej podróży są współpasażerowie, którzy zmieniają się
praktycznie co przystanek. Moja niska cierpliwość do irytujących ludzi zostaje
więc w takich sytuacjach postawiona przed nie lada wyzwaniem. W trakcie drogi w
obie strony jej przeciwnikami byli między innymi:
-
czteroosobowa grupa osób, mistrzowie kwaśnego dowcipu i zapaleni gracze w
karty, emocjonalnie podchodzący do każdej rozgrywki, na czele z najmłodszym z
nich, bezustannie wkurzonym chłopcem, średnio co dwie minuty uciszanym przez
matkę donośnym „ĆŚŚŚŚŚ”;
-
banda dziewczyn z podstawówki zmierzająca na kolonię, relacjonująca
nieustępliwie czy mogą akurat zasnąć, zastanawiająca się gdzie właściwie jest
Wiedeń, i pochylająca siedzenia tak, abym jeszcze bardziej nie mógł się ruszać;
-
czteroosobowa (znów!) grupa – kobieta plus kilku chłopaków – totalnie głośna,
irytująca, rzucająca przekleństwami i powtarzająca raz po raz te same suche
dowcipy, narzekająca na cały autobus nie tylko na podróż bieżącą, ale i cały
wyjazd, z którego wracali, tak jakby właśnie spędzili najgorszy tydzień życia
(co w towarzystwie siebie nawzajem nie byłoby wykluczone);
-
rodzina modelu 2+1 wymieniająca wrażenia z wycieczek, na których byli
oddzielnie. Syn, na oko 15 lat, filozof, erudyta, znawca szeroko pojętego
życia, prawdopodobnie skrycie marzący by zebrać swoją grupę Apostołów, aby
czynić im nauki i przekazywać Wiedzę. W przerwach między wygłaszaniem Głębokich
Frazesów – śmiał się. Śmiał się jak dzięcioł.
Na
szczególną uwagę zasługuje też jeden z kierowców Polskiego Busa grożący nam w
nocy, że zostawi zapalone światła, bo ktoś przypadkiem nacisnął przycisk
alarmowy, przez co świeciło mu w twarz czerwone światełko. Twardziel.
No,
ale dosyć o samej jeździe, przejdźmy do meritum. Wiedeń powitał nas potężnym
korkiem, który przedłużył i tak zbyt długą jazdę o godzinę. Po wysiadce
pierwszy punkt wyprawy, którym okazał się McDonald’s przy dworcu. Tam – kawa i
spostrzeżenie, że w wiedeńskich (austriackich?) Makach nie ma śmietników, a
jedynie stojaki na tace, jak w barach mlecznych. Inna sprawa że nawet tych
stojaków mogłoby nie być, bo wszyscy i tak zostawiają pudełka i papiery
porozrzucane na stołach. Co kraj, to obyczaj.
Posileni
przez kawę i posłuszni jej słowom ośmieliliśmy się wyruszyć w podróż. Pierwszym
i najbliższym punktem wyprawy miała być miejscówka bardzo skromna, bo dwa
zwyczajne okienka przy cichej uliczce. W filmie Celine i Jesse podglądali przez
nie pana grającego na klawesynie. Przy rzeczonych okienkach po raz pierwszy
wiedeńskie światło dzienne ujrzał nasz towarzysz podróży – selfie stick. Gadżet
kojarzący się do tej pory raczej negatywnie (magia słowa „selfie”) okazał się
świetnym i bardzo przydatnym rekwizytem podczas podróży we dwoje, i jedynym
rozwiązaniem na to, że porobić sobie wspólne zdjęcia bez konieczności wybijania
sobie ręki ze stawów, żeby ją wysunąć jak najdalej.
W
drodze do kolejnego punktu – sklepu muzycznego, w którym bohaterowie słuchali
piosenki Come Here (jedna z moich
ulubionych scen z wszystkiego) – mieliśmy okazję przyjrzeć się dokładniej
architekturze i rozkładowi ulic. Jeżeli chodzi o budynki to sprawa ma się tak,
że architektonicznie zawiłe i monumentalne kamienice mieszają się dosyć
dowolnie z prostymi i oklepanymi blokami, co tworzy czasem dziwny dysonans,
choć ogólnie przeważa jednak ta milsza dla oka konstrukcja. Ciekawy jest wyżej
wspomniany rozkład ulic, bo ma się wrażenie, że niektóre biorą się znikąd,
szczególnie te większe, paradoksalni. Idzie się niewielkimi uliczkami, aby
nagle znaleźć się na szerokim deptaku z mnóstwem sklepów. Wyjście zza zakrętu
stawia nas pod wysokimi schodami prowadzącymi do ulic na wyższym poziomie.
Wzdłuż głównej ulicy rozstawiony jest rynek z mnóstwem artykułów spożywczych i
nie tylko.
Tymczasem
sklep muzyczny okazał się zamknięty (czynny od 10:00 do 12:00; nie
przepracowują się), pocieszyliśmy się więc tym, że nadal wygląda z zewnątrz
identycznie jak w filmie, cyknęliśmy sobie zdjęcie i o, w dalszą drogę. Wkrótce
staliśmy się widzami i słuchaczami nietypowych ulicznych grajków, bo takich,
którzy mieli na sobie maski zwierząt. Było to zabawne, ale dla nich raczej mało
opłacalne, bo ludzie zamiast wrzucać im drobne, robili im zdjęcia. Zawsze to jakieś
zainteresowanie.
Minąwszy
muzykalne konie znaleźliśmy się w tym punkcie Wiednia, gdzie wszędzie w zasięgu
wzroku znajduje się jakaś wielkiej skali budowla, pomniki i dużo zieleni. Robi
to fajne wrażenie, bo raz, że ładne jest po prostu, a dwa, że ciekawie
popatrzeć sobie na taką zbieraninę różnych kultur i narodowości, która tam
przesiaduje (swoją drogą sporo w Wiedniu Azjatów i sklepów chińskich, taka
dygresja). My konkretnie szukaliśmy Albertina
Platz, czyli punktu, który w filmie pojawił się dwukrotnie. Rozciąga się
stamtąd widok na Operę Wiedeńską, a samo miejsce jest ciekawie położone ponad
poziomem ulicy.
Idąc
sobie dalej i mijając na potęgę pojawiające się wszędzie dorożki,
zawędrowaliśmy na kolejny duży deptak, od czasu do czasu trafiając albo na
możliwe do kupienia gazety na słupkach (wiedeński standard, były na każdej
ulicy), albo na automaty z tabaką, których też w austriackiej stolicy pod
dostatkiem. Kleines Cafe, kawiarenka
położona przy uroczym placu, była kolejnym punktem naszej podróży – to tam
bohaterowie filmu pili wieczorem kawę i trafili na wróżącą z dłoni Cygankę.
Nam, niestety, usiąść w lokalu się nie udało, bo chociaż czekaliśmy na wolne
miejsce, to nie byliśmy w stanie wygrać z ludźmi, którzy albo pytali siedzące
osoby, kiedy sobie pójdą, albo wręcz dosiadały się do nich jak gdyby nigdy nic
i wpatrywali się niecierpliwie, aż stolik będzie tylko ich. Jak już pisałem –
kraj, obyczaj, takie tam. Sama kafejka jest otoczona rewelacyjnymi,
klimatycznymi wąskimi uliczkami, po których spacery to sama przyjemność.
Po
przerwie na obiad (Big Mac w kolejnym McDonaldzie, może i nie było to
tradycyjne austriackie danie, ale cholernie lubimy Big Maci) zahaczyliśmy – tym
razem nie na podstawie filmu - o katedrę świętego Szczepana, chociaż w sumie
trudno o nią nie zahaczyć, bo jest kolosalnie duża we wszystkich kierunkach i
takie też wrażenie robi (architektura gotycka jest niesamowita, po
zeszłorocznej Notre-Dame kolejna jej przedstawicielka spowodowała u nas opad
szczęki).
Chwilę
potem pisnęliśmy na widok sklepu, który jest ni mniej, ni więcej, jak rajem dla
takich geeków jak my. Komiksy. Figurki. Gry. Maski. Gadżety. Koszulki. Marvel.
DC. Gwiezdne Wojny. Gra o Tron. Władca Pierścieni. Moglibyśmy tam mieszkać,
uznaliśmy zgodnie, nielegalnie pstryknąłem kilka zdjęć, dopóki mnie nie
przyłapano (ups!), i z żalem wyszliśmy. Niespodziewana i piękna atrakcja.
Ból
w nogach narastał, ale co to nam przeszkadza! Zagłębialiśmy się dalej w
wiedeńskie uliczki, krążąc w wąskich przejściach i poszukując kolejnych celów,
kręcąc mapą na wszystkie strony i wydając odgłosy uciechy za każdym razem, gdy
udało się coś znaleźć. Kolejna katedra, deptak nad wodą „upiększony” niekiedy
wątpliwej jakości graffiti i most, który w Before
był jedną z pierwszych lokacji, a dla nas jedną z ostatnich. W tym momencie
mieliśmy za sobą już jakieś 5h niemal bezustannego chodzenia, więc nogi zaczęły
się już odzywać, szczególnie, że wciąż miały w pamięci 17h kiszenia się między
siedzeniami. Odpoczynku nadszedł czas.
Odpocząć
chcieliśmy w Cafe Sperl, miejscu akcji jednej ze słynniejszych scen, ale żeby
tam spocząć najpierw należało doń dotrzeć, a sztuka to wcale nie tak łatwa przy
odmawiających posłuszeństwa nogach i jedynym momencie, gdy zupełnie nie wiedziałem
jak nas poprowadzić (ach, to wyczucie czasu). Tym większą radość odczuliśmy
docierając na miejsce, a jeszcze większą gdy odkryliśmy, że miejsce to nic, a
nic się nie zmieniło od 1995. Z ekscytacją zajęliśmy lożę, w której kiedyś
realizowano scenę, zamówiliśmy, na co mieliśmy ochotę i tak sobie siedzieliśmy
i odpoczywaliśmy, ciesząc się filmowym nastrojem – i wystrojem. Tym samym Cafe
Sperl stało się naszym ulubionym odwiedzonym miejscem znanym ze źródła.
Wyobraźcie sobie, że tu nie ma selfie sticka. I piw. |
Czas
powoli gonił, zbliżała się godzina odjazdu – powoli, bo powoli, ale lepiej było
się zbierać, tym bardziej, że do zrobienia było jeszcze coś bardzo, bardzo
ważnego. Bardzo, bardzo ważne coś musiało się niestety zmierzyć z drugim razem,
jak się lekko pogubiłem kierując się na dworzec, tym bardziej, że było już
ciemno, a w okolicy wszystko do siebie podobne. Podczas poszukiwań odpowiedniej
drogi odkryliśmy, że wiedeńczycy mają nawyk poprawiać źle wymawiane nazwy, gdy
pyta się o drogę do nich, oraz że łazienki w wiedeńskich metrach mają soundtrack
w postaci muzyki klasycznej. Mozart byłby dumny.
Dumny
nie tylko z faktu, że ludzie idąc za potrzebą słuchają jego dzieł. Myślę, że
Mozart byłby dumny również ze mnie, gdy na placu jego imienia, na który
dotarliśmy niedługo potem, drżącą ręką wyjąłem z kieszeni pudełko z pierścionkiem
i się oświadczyłem. Duma rozparłaby go, gdyby usłyszał „tak, tak tak” mojej
obecnej Narzeczonej. Ten piękny moment obserwowała zza pleców para bohaterów Czarodziejskiego
Fletu, których pomnik zdobił tamtejszą fontannę. Oni w swojej opowieści ruszyli
wspólnie ku nowej drodze życia. Okazało się więc, że byliśmy nie tylko jak
Jesse i Celine, ale też jak Tamin i Pamina. Odtwarzając poniekąd dwie miłosne
historie, dodaliśmy swoją własną. Bardzo lubię o tym myśleć.
Dalszej
drogi na dworzec to prawie nie pamiętam, taki byłem podekscytowany. Samo to, że
się zaręczyliśmy, tworzy ten wyjazd niezapomnianym i wyjątkowym, a Wiedeń to bardzo ładne miasto, co dało się dostrzec nawet w trasie między
kolejnymi lokacjami z filmu, a niekoniecznie tymi najbardziej popularnymi. Pomimo
tego gatunkowego misz-maszu, z którym można się tam czasem spotkać, ma własną
duszę i fajny klimat, który na pewno da się długo eksploatować. Miło
wspominamy. Szczególnie ten plac Mozarta.