wtorek, 23 sierpnia 2016

Śladami filmu, czyli Wiedeń w jeden dzień



Był rok 1995, gdy światło dzienne ujrzał Before Sunrise. Skromny film Richarda Linklatera, pierwsza część trylogii, do dziś dzień zachwyca i urzeka widzów, wsłuchujących się w rozmowy głównych bohaterów i obserwujących rozwijające się między nimi uczucie. W prostocie siła, można powiedzieć. Ot, młodzi poznają się w pociągu, rozmawia się im na tyle dobrze, że zeń wysiadają, a potem rozpoczynają spacer po mieście. Miejsca, które odwiedzają, zyskują duszę dzięki ich obecności, ale relacja między nimi, a miastem, nie jest jednostronna – to właśnie te pojedyncze miejscówki niejednokrotnie dają im natchnienie do rozmów i czynów. Sprawiają, że wspólnie spędzone kilkanaście godzin stanie się czasem, którego nigdy nie zapomną i początkiem czegoś wielkiego. Więcej – stają się trzecim bohaterem filmu, który wraz z postaciami ludzkimi zainspirował 21 lat później inną parę, by wybrała się i zwiedziła to samo miasto śladami uwiecznionymi na filmowej taśmie. Tak właśnie trafiliśmy do Wiednia.

Całą wyprawę zaplanowaliśmy sobie jako jednodniową, wzorem zeszłorocznej wizyty w Paryżu. Takie zwiedzanie „na szybko” nadaje wyjazdowi sporej intensywności i daje dodatkowej adrenaliny, kiedy się prowadzi taki wyścig z czasem, nie wspominając już, że to dobry trening i aktywność fizyczna. Poza tym jeśli się nie zwiedzi wszystkiego, to zawsze jest pretekst, żeby wrócić : ) Tak więc plan naszego wyjazdu w skrócie wyglądał tak, że jedziemy – zwiedzamy – wracamy. Część „jedziemy” i „wracamy” zrealizować mieliśmy przy pomocy Polskiego Busa. Przygotowania do części „zwiedzamy” wyglądały tak, że najpierw odświeżyliśmy sobie film, potem ulokowaliśmy na zakupionej mapie Wiednia te miejsca, które najbardziej chcieliśmy odwiedzić, po czym ustaliliśmy najkorzystniejszą trasę obejmującą je wszystkie.

Z Gdańska do Wiednia jedzie się 17 godzin. Siedemnaście. Nie chcę się użalać, ale dla kogoś kto ma prawie 1,90 m wzrostu to dosyć długo, i wcale nie tak komfortowo jak w sloganie przewoźnika. Ale pal licho bolące nogi i kręgosłup, największą atrakcją takiej podróży są współpasażerowie, którzy zmieniają się praktycznie co przystanek. Moja niska cierpliwość do irytujących ludzi zostaje więc w takich sytuacjach postawiona przed nie lada wyzwaniem. W trakcie drogi w obie strony jej przeciwnikami byli między innymi:

- czteroosobowa grupa osób, mistrzowie kwaśnego dowcipu i zapaleni gracze w karty, emocjonalnie podchodzący do każdej rozgrywki, na czele z najmłodszym z nich, bezustannie wkurzonym chłopcem, średnio co dwie minuty uciszanym przez matkę donośnym „ĆŚŚŚŚŚ”;

- banda dziewczyn z podstawówki zmierzająca na kolonię, relacjonująca nieustępliwie czy mogą akurat zasnąć, zastanawiająca się gdzie właściwie jest Wiedeń, i pochylająca siedzenia tak, abym jeszcze bardziej nie mógł się ruszać;

- czteroosobowa (znów!) grupa – kobieta plus kilku chłopaków – totalnie głośna, irytująca, rzucająca przekleństwami i powtarzająca raz po raz te same suche dowcipy, narzekająca na cały autobus nie tylko na podróż bieżącą, ale i cały wyjazd, z którego wracali, tak jakby właśnie spędzili najgorszy tydzień życia (co w towarzystwie siebie nawzajem nie byłoby wykluczone);

- rodzina modelu 2+1 wymieniająca wrażenia z wycieczek, na których byli oddzielnie. Syn, na oko 15 lat, filozof, erudyta, znawca szeroko pojętego życia, prawdopodobnie skrycie marzący by zebrać swoją grupę Apostołów, aby czynić im nauki i przekazywać Wiedzę. W przerwach między wygłaszaniem Głębokich Frazesów – śmiał się. Śmiał się jak dzięcioł.

Na szczególną uwagę zasługuje też jeden z kierowców Polskiego Busa grożący nam w nocy, że zostawi zapalone światła, bo ktoś przypadkiem nacisnął przycisk alarmowy, przez co świeciło mu w twarz czerwone światełko. Twardziel.

No, ale dosyć o samej jeździe, przejdźmy do meritum. Wiedeń powitał nas potężnym korkiem, który przedłużył i tak zbyt długą jazdę o godzinę. Po wysiadce pierwszy punkt wyprawy, którym okazał się McDonald’s przy dworcu. Tam – kawa i spostrzeżenie, że w wiedeńskich (austriackich?) Makach nie ma śmietników, a jedynie stojaki na tace, jak w barach mlecznych. Inna sprawa że nawet tych stojaków mogłoby nie być, bo wszyscy i tak zostawiają pudełka i papiery porozrzucane na stołach. Co kraj, to obyczaj.


Posileni przez kawę i posłuszni jej słowom ośmieliliśmy się wyruszyć w podróż. Pierwszym i najbliższym punktem wyprawy miała być miejscówka bardzo skromna, bo dwa zwyczajne okienka przy cichej uliczce. W filmie Celine i Jesse podglądali przez nie pana grającego na klawesynie. Przy rzeczonych okienkach po raz pierwszy wiedeńskie światło dzienne ujrzał nasz towarzysz podróży – selfie stick. Gadżet kojarzący się do tej pory raczej negatywnie (magia słowa „selfie”) okazał się świetnym i bardzo przydatnym rekwizytem podczas podróży we dwoje, i jedynym rozwiązaniem na to, że porobić sobie wspólne zdjęcia bez konieczności wybijania sobie ręki ze stawów, żeby ją wysunąć jak najdalej.

W drodze do kolejnego punktu – sklepu muzycznego, w którym bohaterowie słuchali piosenki Come Here (jedna z moich ulubionych scen z wszystkiego) – mieliśmy okazję przyjrzeć się dokładniej architekturze i rozkładowi ulic. Jeżeli chodzi o budynki to sprawa ma się tak, że architektonicznie zawiłe i monumentalne kamienice mieszają się dosyć dowolnie z prostymi i oklepanymi blokami, co tworzy czasem dziwny dysonans, choć ogólnie przeważa jednak ta milsza dla oka konstrukcja. Ciekawy jest wyżej wspomniany rozkład ulic, bo ma się wrażenie, że niektóre biorą się znikąd, szczególnie te większe, paradoksalni. Idzie się niewielkimi uliczkami, aby nagle znaleźć się na szerokim deptaku z mnóstwem sklepów. Wyjście zza zakrętu stawia nas pod wysokimi schodami prowadzącymi do ulic na wyższym poziomie. Wzdłuż głównej ulicy rozstawiony jest rynek z mnóstwem artykułów spożywczych i nie tylko.

Tymczasem sklep muzyczny okazał się zamknięty (czynny od 10:00 do 12:00; nie przepracowują się), pocieszyliśmy się więc tym, że nadal wygląda z zewnątrz identycznie jak w filmie, cyknęliśmy sobie zdjęcie i o, w dalszą drogę. Wkrótce staliśmy się widzami i słuchaczami nietypowych ulicznych grajków, bo takich, którzy mieli na sobie maski zwierząt. Było to zabawne, ale dla nich raczej mało opłacalne, bo ludzie zamiast wrzucać im drobne, robili im zdjęcia. Zawsze to jakieś zainteresowanie.


Minąwszy muzykalne konie znaleźliśmy się w tym punkcie Wiednia, gdzie wszędzie w zasięgu wzroku znajduje się jakaś wielkiej skali budowla, pomniki i dużo zieleni. Robi to fajne wrażenie, bo raz, że ładne jest po prostu, a dwa, że ciekawie popatrzeć sobie na taką zbieraninę różnych kultur i narodowości, która tam przesiaduje (swoją drogą sporo w Wiedniu Azjatów i sklepów chińskich, taka dygresja). My konkretnie szukaliśmy Albertina Platz, czyli punktu, który w filmie pojawił się dwukrotnie. Rozciąga się stamtąd widok na Operę Wiedeńską, a samo miejsce jest ciekawie położone ponad poziomem ulicy.


Idąc sobie dalej i mijając na potęgę pojawiające się wszędzie dorożki, zawędrowaliśmy na kolejny duży deptak, od czasu do czasu trafiając albo na możliwe do kupienia gazety na słupkach (wiedeński standard, były na każdej ulicy), albo na automaty z tabaką, których też w austriackiej stolicy pod dostatkiem. Kleines Cafe, kawiarenka położona przy uroczym placu, była kolejnym punktem naszej podróży – to tam bohaterowie filmu pili wieczorem kawę i trafili na wróżącą z dłoni Cygankę. Nam, niestety, usiąść w lokalu się nie udało, bo chociaż czekaliśmy na wolne miejsce, to nie byliśmy w stanie wygrać z ludźmi, którzy albo pytali siedzące osoby, kiedy sobie pójdą, albo wręcz dosiadały się do nich jak gdyby nigdy nic i wpatrywali się niecierpliwie, aż stolik będzie tylko ich. Jak już pisałem – kraj, obyczaj, takie tam. Sama kafejka jest otoczona rewelacyjnymi, klimatycznymi wąskimi uliczkami, po których spacery to sama przyjemność.



Po przerwie na obiad (Big Mac w kolejnym McDonaldzie, może i nie było to tradycyjne austriackie danie, ale cholernie lubimy Big Maci) zahaczyliśmy – tym razem nie na podstawie filmu - o katedrę świętego Szczepana, chociaż w sumie trudno o nią nie zahaczyć, bo jest kolosalnie duża we wszystkich kierunkach i takie też wrażenie robi (architektura gotycka jest niesamowita, po zeszłorocznej Notre-Dame kolejna jej przedstawicielka spowodowała u nas opad szczęki).
Chwilę potem pisnęliśmy na widok sklepu, który jest ni mniej, ni więcej, jak rajem dla takich geeków jak my. Komiksy. Figurki. Gry. Maski. Gadżety. Koszulki. Marvel. DC. Gwiezdne Wojny. Gra o Tron. Władca Pierścieni. Moglibyśmy tam mieszkać, uznaliśmy zgodnie, nielegalnie pstryknąłem kilka zdjęć, dopóki mnie nie przyłapano (ups!), i z żalem wyszliśmy. Niespodziewana i piękna atrakcja.


Ból w nogach narastał, ale co to nam przeszkadza! Zagłębialiśmy się dalej w wiedeńskie uliczki, krążąc w wąskich przejściach i poszukując kolejnych celów, kręcąc mapą na wszystkie strony i wydając odgłosy uciechy za każdym razem, gdy udało się coś znaleźć. Kolejna katedra, deptak nad wodą „upiększony” niekiedy wątpliwej jakości graffiti i most, który w Before był jedną z pierwszych lokacji, a dla nas jedną z ostatnich. W tym momencie mieliśmy za sobą już jakieś 5h niemal bezustannego chodzenia, więc nogi zaczęły się już odzywać, szczególnie, że wciąż miały w pamięci 17h kiszenia się między siedzeniami. Odpoczynku nadszedł czas.

Odpocząć chcieliśmy w Cafe Sperl, miejscu akcji jednej ze słynniejszych scen, ale żeby tam spocząć najpierw należało doń dotrzeć, a sztuka to wcale nie tak łatwa przy odmawiających posłuszeństwa nogach i jedynym momencie, gdy zupełnie nie wiedziałem jak nas poprowadzić (ach, to wyczucie czasu). Tym większą radość odczuliśmy docierając na miejsce, a jeszcze większą gdy odkryliśmy, że miejsce to nic, a nic się nie zmieniło od 1995. Z ekscytacją zajęliśmy lożę, w której kiedyś realizowano scenę, zamówiliśmy, na co mieliśmy ochotę i tak sobie siedzieliśmy i odpoczywaliśmy, ciesząc się filmowym nastrojem – i wystrojem. Tym samym Cafe Sperl stało się naszym ulubionym odwiedzonym miejscem znanym ze źródła.

Wyobraźcie sobie, że tu nie ma selfie sticka. I piw. 

Czas powoli gonił, zbliżała się godzina odjazdu – powoli, bo powoli, ale lepiej było się zbierać, tym bardziej, że do zrobienia było jeszcze coś bardzo, bardzo ważnego. Bardzo, bardzo ważne coś musiało się niestety zmierzyć z drugim razem, jak się lekko pogubiłem kierując się na dworzec, tym bardziej, że było już ciemno, a w okolicy wszystko do siebie podobne. Podczas poszukiwań odpowiedniej drogi odkryliśmy, że wiedeńczycy mają nawyk poprawiać źle wymawiane nazwy, gdy pyta się o drogę do nich, oraz że łazienki w wiedeńskich metrach mają soundtrack w postaci muzyki klasycznej. Mozart byłby dumny.

Dumny nie tylko z faktu, że ludzie idąc za potrzebą słuchają jego dzieł. Myślę, że Mozart byłby dumny również ze mnie, gdy na placu jego imienia, na który dotarliśmy niedługo potem, drżącą ręką wyjąłem z kieszeni pudełko z pierścionkiem i się oświadczyłem. Duma rozparłaby go, gdyby usłyszał „tak, tak tak” mojej obecnej Narzeczonej. Ten piękny moment obserwowała zza pleców para bohaterów Czarodziejskiego Fletu, których pomnik zdobił tamtejszą fontannę. Oni w swojej opowieści ruszyli wspólnie ku nowej drodze życia. Okazało się więc, że byliśmy nie tylko jak Jesse i Celine, ale też jak Tamin i Pamina. Odtwarzając poniekąd dwie miłosne historie, dodaliśmy swoją własną. Bardzo lubię o tym myśleć.


Dalszej drogi na dworzec to prawie nie pamiętam, taki byłem podekscytowany. Samo to, że się zaręczyliśmy, tworzy ten wyjazd niezapomnianym i wyjątkowym, a Wiedeń to bardzo ładne miasto, co dało się dostrzec nawet w trasie między kolejnymi lokacjami z filmu, a niekoniecznie tymi najbardziej popularnymi. Pomimo tego gatunkowego misz-maszu, z którym można się tam czasem spotkać, ma własną duszę i fajny klimat, który na pewno da się długo eksploatować. Miło wspominamy. Szczególnie ten plac Mozarta.



poniedziałek, 28 września 2015

o niej

radosna twórczość pięcioletniej siostry - ach, to afro!
To już oficjalne: sumienne utrzymanie regularności wpisów na tym blogu jest poza moim zasięgiem. Nie ma nawet sensu analizowanie dlaczego (choć próbowałem, ale backspace), korzystniej będzie po prostu przejść do rzeczy, skoro już trafił się ten rzadki moment w którym przypływ weny mogę połączyć z wolnym czasem i poświęcić go na naklepanie kilkuset słów w Wordzie.

Będzie dużo prywaty.

Zdarzyło mi się pisać już wpisy-hołdy, oto i kolejny. Zbierałem się do niego już długo, bynajmniej nie dlatego, że nie wiedziałem, co w nim ująć, a raczej dlatego, że żeby to wszystko wyrazić, potrzebowałem potężnej dawki Mowy Kwiecistej i wydaje mi się, że dawka spłynęła (w tym momencie pisania słońce na chwilę zaświeciło mi prosto w twarz, ach, symboliko).

Jest wrzesień 2015, a moje sposoby spędzania wolnego czasu w dużej mierze nie różnią się aż tak od tego, co było rok temu: ot, chodzę do pracy, choć innej, oglądam filmy, oglądam seriale, trochę gram, trochę rysuję, trochę piszę, trochę przesadzam z długością tego zdania. Wszystko to różni się jednak od siebie jedną, ale bardzo istotną rzeczą, można powiedzieć, że kluczową. Nie oglądam filmów i seriali sam. Nie gram sam. Gdy rysuję i piszę, to ktoś na bieżąco ocenia moje postępy, motywując mnie do dalszego działania. Wychodzenie do pracy jest podwójnie trudne, bo poprzedza je pożegnanie, które, choć doświadczane codziennie, nigdy nie robi się łatwiejsze. Powroty z pracy jeszcze bardziej uskrzydlają, bo po powrocie widzę tę twarz i ten uśmiech, sprawiające, że ewentualne zmęczenie i stres wyparowują w mgnieniu oka.

Od długiego czasu (zawsze?) marzył mi się związek, który można by żywcem wyjąć z ciepłych, pociesznych filmów, gdzie na sceny nakreślające relację między kobietą i mężczyzną reaguje się jedynie szerokim uśmiechem i cichym „awww”, oraz myślą, że jej, chciałbym tak. Związek, który ma wszelkie predyspozycje ku temu, by przetrwać długie lata, do czasu, aż włosy będą siwe, twarze i dłonie pomarszczone, staż bardzo długi, a kapcie ciepłe. Myślałem o tym oglądając te filmy i seriale, obserwując moich pociesznych starszych sąsiadów, wspominając kilkudziesięcioletnie małżeństwo pradziadków i zastanawiałem się jak długo będę musiał szukać i czekać, zanim i mnie spotka taki fajny scenariusz. Okazało się, że wcale nie musiałem szukać tak daleko.

And where was I before the day
That I first saw your lovely face?

Chodziłem z nią po korytarzach jednego liceum, choć wtedy nie miałem pojęcia o jej istnieniu. Potem nasze drogi się rozjechały i splotły znowu dwa lata temu, ale była to ledwie zapowiedź tego, co miało nadejść, bo rzecz właściwa rozpocząć się miała rok od oficjalnego poznania. Przez ten rok chyba w jakiś sposób nauczyłem się w końcu, jak rozpoznać Tę Osobę, bo przy kolejnym spotkaniu wiedziałem od samego początku, a moja pewność nie zmalała do dzisiaj nawet o najmniejszy wycinek obojętnie jakiej skali, przeciwnie, umocniła się do stopnia silnego jak superbohaterowie z filmów, które tak lubimy wspólnie z nią oglądać.

Na początku byłem wręcz zamroczony tym, jak dobrą chemię mamy, jak podobne poczucie humoru, jak myślimy o tym samym i jak nie potrafimy przestać ze sobą rozmawiać, czy to na żywo, czy w sieci. Tym, że każde spotkanie dawało mi takiego kopa energii, że wszystko wydawało mi się przyjemniejsze i łatwiejsze do zrealizowania. Tym, że tak bardzo chciało mi się chcieć i że wiedziałem, że nie mogę niczego w tej relacji zepsuć, bo jest kluczem do tego, bym poczuł spełnienie na polu uczuciowym i całkowite szczęście. Była zima, a my spotykaliśmy się na dworze, ale nawet w zeszłe lato nie było tak ciepło, jak podczas tych spotkań. Rozmawialiśmy codziennie, ale tematy były niewyczerpane, więc telefon rzadko kiedy opuszczał dłoń, a podczas rozmów online potrafiła nas zastać naprawdę późna pora. A to wszystko było tak naturalne, tak zwyczajnie fajne, że aż trudno było uwierzyć, że znamy się tak krótko.


Now I see it everyday

Jest wrzesień 2015 roku, a nic z tego, co wymieniłem wyżej, nie uległo zmianie. Dzięki niej stale czuję naładowane energią życiową baterie; to ona sprawia, że wiele chwil jest tak pięknych; to przy niej mam to irracjonalne, niespotykane wcześniej uczucie pewności, że tu nic nie może się zepsuć, że to właśnie przy niej zastanie mnie starość, i że to właśnie z nią będę z rozrzewnieniem wspominać wszystko to, co już razem doświadczyliśmy i wszystko to, czego jeszcze doświadczymy. Tak jakbym zajrzał kiedyś w przyszłość i szybko zapomniał, co widziałem, ale zostałoby we mnie zakorzenione, z kim tę przyszłość spędzę, przez co nawet tak szybkie postawienie poważnego kroku jakim było zamieszkanie razem wydawało się zupełnie naturalne ( i, jak się okazało, w tym szaleństwie jest metoda).

Tęcza wylewająca się z tego wpisu pewnie sprawia, że niektórzy się wzdrygają, ale nie da się tego ująć inaczej, no nie da się, po prostu. Wiadomo, że i na tęczy pojawiają się czasem deszczowe chmurki, wszak nie da się chyba uniknąć małych kłótni mieszkając razem, ale te chmury szybko przechodzą, bo to, jak mamy identyczne podejście do ważnych spraw sprawia, że niemożliwe jest długo pozostać w konflikcie. Mnóstwo rozmów, na tematy poważne i nie, sprawiło, że poza byciem parą jesteśmy też najlepszymi przyjaciółmi, a to właśnie ona mnie nauczyła, jak ważne w związku jest to, by również się przyjaźnić i nie tylko kochać, ale i lubić.

Tak to wygląda. Uwielbiam z nią przebywać, grać, oglądać filmy, chodzić na spacery, spotykać się ze znajomymi i milion innych rzeczy, których już nie będę wymieniać, bo chyba nawet w Wordzie skończyłoby się miejsce. Uwielbiam ją uszczęśliwiać, a ona robi to samo dla mnie. Uwielbiam robić jej niespodzianki, cieszyć się fantastycznym ciepłem, którym emanuje, głaskać ją gdy śpi, zanim wyjdę do pracy. Uwielbiam nasze małe tradycje, które sumiennie praktykujemy. Uwielbiam nasze geekowe rozmowy o komiksach. I bez problemu widzę nas w tych wszystkich romantycznych filmach i serialach, szczególnie wtedy, gdy tańczymy na ulicy, dostajemy spontaniczne brawa wykonując w pubie choreografię do Hungry Eyes, gdy pełna sala ludzi obserwuje, jak śpiewam jej na karaoke piosenki, gdy jest obok. Czuję się pewnie jak wszyscy ci, którzy mieli natchnienie napisać najpiękniejsze miłosne piosenki, książki i wiersze. I jest to wspaniałe uczucie, a daje mi je ona. Mój promyczek, moja gwiazdka, moja miłość. Moja Marta.

And I know that I am

I am, I am the luckiest

czwartek, 18 czerwca 2015

o weekendzie w Paryżu II


część trzecia, czyli zwiedzanie Paryża i bezgraniczny zachwyt

Wstaliśmy wcześnie, żeby nie tracić czasu. Szybkie śniadanie, zaniesienie bagażu do autokaru, ucieczka przed ludźmi z grupy, żeby nam nie zadawali więcej pytań, i już po godzinie dziewiątej staliśmy sobie w jednej z paryskich dzielnic, dzierżąc mapę i ustalając, w którą stronę udać się najpierw. Jako pierwszy cel wyprawy obraliśmy sobie Père-Lachaise, największy paryski cmentarz, gdzie pochowanych jest dużo znamienitych ludzi, w tym Edith Piaf, Chopin czy Jim Morrison, którego to grób chcieliśmy odnaleźć i zobaczyć. Już w drodze na cmentarz rzuciła nam się w oczy piękna paryska architektura – piękne, upstrzone detalami fasady kamienic, klimatyczne zakątki, ładne, zielone tereny, które wręcz nawoływały do tego, by je fotografować, choć nasz zachwyt w tej kwestii miał osiągnąć najwyższy poziom dopiero później. Trudno ująć wzrokiem wszystko to, co dzieje się w tego typu mieście – będąc tam odnosi się wrażenie, że w takim miejscu nigdy nie jest nudno, i tak na przykład po drodze trafiliśmy na jakiś miejski bieg, gdzie uczestnikom w ramach dopingu przygrywały różne zespoły, a inni ludzie krzyczeli na zachętę. Gwar, ruch, dynamika, a to dopiero pierwsza godzina zwiedzania.

Posiłkując się mapą i wskazówkami ludzi, dotarliśmy na cmentarz. Niezwykle klimatyczne miejsce – mnóstwo bardzo starych grobów usytuowanych pomiędzy drzewami, wszechobecne pomniki i popiersia, a zza murów przygrywająca biegaczom muzyka, która w tamtej chwili nadawała nieco psychodelicznej atmosfery. Grób Morrisona odnaleźliśmy dzięki uprzejmości dwojga Francuzów. Schowany za barierkami i strzeżony przez dwóch ochroniarzy. Parę zdjęć i w drogę.

Dostać się do centrum najłatwiej przez metro, wobec czego odnaleźliśmy najbliższą stację i próbowaliśmy dowiedzieć się w informacji, jaką linią mamy pojechać i gdzie najlepiej wysiąść. Tam po raz kolejny doświadczyliśmy czegoś, z czym w jakimś stopniu spotkaliśmy się też wcześniej – Francuzi naprawdę nie kwapią się do tego, żeby mówić po angielsku. Nie wiem, w ilu przypadkach jest to kwestia nieznajomości języka, a w ilu zwyczajnej niechęci do posługiwania się nim, ale nawet w informacji czy kasie biletowej trzeba posługiwać się na migi i pokazywać na mapie, gdzie chce się pojechać i o ile biletów prosimy. Przed kolejną wyprawą dobrze byłoby dostosować się i opanować przynajmniej podstawy francuskiego - na pewno ułatwiłoby to w jakimś stopniu komunikację, choć i tak dość bezproblemowo udawało się dokonywać ustaleń i zakupów.

Jazda metrem to przebywanie w wagonie z przedstawicielami chyba wszystkich możliwych kultur – dość niesamowite wrażenie, gdy każdy mówi w innym języku i wywodzi się z innej grupy etnicznej. Po przejażdżce znaleźliśmy się w ścisłym centrum wszystkiego, bo bardzo blisko wieży Eiffla, i tam właśnie zaczęliśmy na dobre naszą pieszą wędrówkę, która miała nas poprowadzić od wieży do Łuku Triumfalnego, potem przez Pola Elizejskie do Luwru, a stamtąd do Katedry Notre-Dame, którą osobiście chciałem zobaczyć najbardziej. Tyle postanowiliśmy zobaczyć tego jednego dnia i, jak się okazało pod wieczór, był to dobry plan.


Wieża Eiffla robi wrażenie – zdjęcia nie oddają do końca tego, jak jest potężna, co widać szczególnie dobrze, gdy się pod nią stoi. Oczywiście ze względu na mocno ograniczony czas nie było mowy o wejściu na górę – kolejki były ogromne, co tyczy się zresztą wszystkich zwiedzanych przez nas miejsc, gdzie zawsze czekało mnóstwo chętnych na wejście. W okolicy wieży krążyło naturalnie od groma sprzedawców próbujących wcisnąć ludziom różny towar, od zwykłych pamiątek, przez amulety, na selfie-stickach kończąc. Te ostatnie cieszyły się zresztą dużą popularnością, na co wskazywało dużo ludzi dzierżących ten wynalazek w rękach. Wrażenia wizualne psuły trochę śmieci walające się po trawiastych terenach dookoła wieży, i to nawet nie tylko butelki czy puszki, ale całe worki czy jakieś foliowe płachty, które nawet nie wiem, skąd mogły się tam wziąć.

Żeby dostać się na ulicę prowadzącą do Łuku Triumfalnego przeszliśmy na drugą stronę rzeki, mijając oczywiście tabuny ludzi idących, siedzących, fotografujących, kupujących, i słuchających muzyki. Turystyka pełną gębą. Trudno było się nie cieszyć widząc to wszystko; każdy kolejny zabytek, każdą kolejną fantastyczną fontannę, ścierające się ze sobą ludzkie kultury, a wszystko to przy pięknej, ciepłej pogodzie. Idąc drogą prowadzącą do Łuku ciężko powstrzymać się przed rozglądaniem się dookoła – jestem miłośnikiem starej, bogatej architektury, a w paryskim centrum właściwie KAŻDY budynek jest reprezentantem takowej, wobec czego pozostało mi tylko wybałuszać oczy na wszystko wokół. Czy sam Łuk robi wrażenie? Naturalnie, że tak. Majestatyczny, świetnie prezentujący się w swej lokalizacji, z pięknymi płaskorzeźbami. Oglądanie tak słynnych obiektów jest samo w sobie wyjątkowym doświadczeniem, a jeśli jeszcze wyglądają one właśnie tak, jak te paryskie, to pozostaje tylko kiwać z uznaniem głową i cieszyć się tym widokiem.
 
W drodze na Pola Elizejskie wstąpiliśmy na obiad do uroczej pizzerii urządzonej w filmowym stylu. Cenowo, cóż, masakra, ale tylko jeśli przeliczać euro na złotówki, bo przy tamtejszych zarobkach ceny nie różnią się proporcjonalnie od polskich. Ciekawostką jest za to bardzo mała ilość sklepów – w centrum, gdzie na logikę powinno być dużo jakichś spożywczych, ze świecą takich szukać, a i w mniej uczęszczanych dzielnicach nie tak łatwo jakiś znaleźć. Dość spory kontrast, szczególnie gdy na co dzień mieszka się w mieście gdzie na każdym kroku jest Żabka czy Biedronka. Natykaliśmy się za to na mnóstwo kawiarenek i restauracji – tych akurat jest w Paryżu wszędzie pod dostatkiem. Interesujący jest fakt, że stoły są w nich nakrywane jeszcze przed przyjściem kolejnych gości, gdy tylko odejdą poprzedni klienci.


Okolice Pól Elizejskich są cudowne – wspaniałe miejsce do zrelaksowania się, co ułatwiają rozstawione nad zbiornikami wodnymi leżaki. Dookoła mnóstwo zieleni (co zresztą ma odzwierciedlenie jeśli chodzi o Paryż w ogóle), widoki na wspomnianą wcześniej architekturę, słowem – miejsce, które każdy chciałby mieć u siebie w mieście żeby się nie musieć zastanawiać, gdzie pójść odpocząć. Okolice Pól to również Plac Concorde, a więc punkt, w którym nasz zachwyt nad rozmachem tego wszystkiego, co widzimy, osiągnął apogeum. Plac jest OGROMNY, głośny, wypełniony zabytkową architekturą (a jakże!), z której wybijają się szczególnie dwie przepiękne fontanny, po brzegi zapchany ludźmi i samochodami. Tak, samochodami, a to dlatego, że choć wygląda jak miejsce przeznaczone wyłącznie dla ruchu pieszego, to przecięty jest przejściami oznaczonymi sygnalizacją świetlną, na które mało kto zwracał uwagę. I to również jest przykład na to, jak jedna sytuacja przekłada się na ogół, bo z tego co zaobserwowaliśmy, to sygnalizacja świetlna w Paryżu jest bardzo umowna i de facto nie aż tak obowiązująca – ludzie przechodzą na czerwonym, samochody na czerwonym przejeżdżają… Trzeba uważać.

Ogromne wrażenie, które pozostawił na nas Plac (wrażenia tego nie zmąciły u nas nawet kolejne zaśmiecone miejsca; ludzie chyba nie znają tam pojęcia „śmietnik”, a na chodnikach leżą nawet porzucone biustonosze) utrzymało się po dotarciu na tereny Luwru. Stojąc i patrząc na to, jak prezentuje się ten budynek myślałem sobie, że to jest już szczyt tego jak szczegółowa i dopracowana może być architektura danego obiektu. Myliłem się, co prawda, ale o tym za chwilę. Pod Luwrem znowu – rzesze turystów, czarnoskórych sprzedawców, piękna zieleń (moment, w którym leżysz w cieniu pod drzewem, patrzysz na Luwr i cieszysz się towarzystwem ukochanej osoby i przyjaciół to ta chwila, w której myślisz sobie „to jest życie”, zapewniam), uczta dla oczu i trudność w zamknięciu opadającej szczęki.

Co potem? Sekwana, rajd na Sekwaną w kierunku Katedry Notre-Dame, cudownie relaksujący i absorbujący zarazem, bo zwrócić uwagę na wszystkie stoiska z pamiątkami, starymi książkami, płytami i plakatami, na mosty, na fasadę mijanego z lewej strony Luwru, na różnorodność ludzi idących dookoła to nie lada sztuka, ale takie wyzwania to ja mogę przyjmować codziennie. Idziesz sobie taką drogą i zastanawiasz się po jakim czasie życie w takim miejscu staje się już rutyną i przestaje się zwracać uwagę na to wszystko, co jest dookoła i czy to w ogóle jest możliwe, żeby ten zachwyt kiedyś opadł. A potem docierasz pod Katedrę Notre-Dame i twoje wątpliwości nabierają jeszcze głębszego wymiaru.

Widziałem dużo zdjęć tego kościoła, ale żadne, powtarzam, ŻADNE, nie odda tego, jak to cudo wygląda na żywo. Określenie „zapiera dech w piersiach” wymyślił chyba ktoś, kto akurat stał pod Notre-Dame, bo zatkało nas, razem i osobno. Piękna, wspaniała, cudowna – mógłbym sobie mnożyć określenia tego, jak nazywałem katedrę w myślach, gdy na nią patrzyłem, ale jeśli zdjęcia nie oddają tego ogromu, zarówno obiektu, jak i detali, tej majestatyczności, tego ducha niemal tysiącletniej historii zionącej z murów kościoła, to słowa tym bardziej tego wszystkiego nie oddadzą. Z mojej strony powiem jedynie że jestem przeszczęśliwy, że mogłem zobaczyć to wszystko na własne oczy.

Na koniec dnia zaplanowaliśmy sobie wypad do jednego z tych przyulicznych lokali, żeby coś wypić i odpocząć. Podjechaliśmy sobie metrem w okolice miejsca zbiórki i siedliśmy w pierwszej kafejce, która nam się spodobała. Świetne są te lokale, każdy z miejscem do siedzenia na dworze, a w środku fajnie wystrojone, z długim, półokrągłym barem ciągnącym się przez niemal całe pomieszczenie, tak miło, klasycznie i przytulnie. Siedzieliśmy sobie, Marta, Beata, Tomek i ja, wspominając miniony dzień i wszelkie zamieszanie związane z konferencją i organizowaniem naszej grupy, wiedząc, że zmierzający ku końcowi dzień wynagrodził stresy związane z uciążliwością poprzedniego dnia. A potem popełniliśmy jedyny tego dnia błąd jeżeli chodzi o zorientowanie się w mapie i poszliśmy spory kawałek w stronę przeciwną od naszego autokaru, wobec czego, żeby wrócić na czas i nie zachować się jak ktoś z koszalińskiej grupy młodocianych, zaliczyliśmy również rajd paryską taksówką.

część czwarta, czyli podsumowanie

Powrót minął bardzo spokojnie. Nikt już nie wrzeszczał ani o nic nie dopytywał, więc nasz komfort psychiczny był dużo większy. Sam wyjazd? Bardzo, bardzo na plus. Jak wspomniałem wyżej, dezorganizacja dnia konferencji odeszła w niepamięć dzięki całodziennemu, bardzo udanemu zwiedzaniu, a teraz wspominamy ją już ze śmiechem i świadomością, że jeśli jeszcze zechcemy pojechać do Paryża w takiej formie, to trzeba się liczyć z tym, że nic tam nie jest dopięte na ostatni guzik (no i już na pewno nie zgodzę się na bycie opiekunem, natomiast na dźwięk słowa „Koszalin” pewnie do końca życia będę mieć drgawki). Sam Paryż natomiast zostawił po sobie wspaniałe wrażenie. Zdaję sobie sprawę, że de facto byliśmy tam tylko jeden dzień i że przebywanie tam dłużej wywlekłoby pewnie na wierzch różne mankamenty tego miasta, bo nie wątpię, że jest ich więcej niż te nieszczęsne śmieci występujące na ulicach, ale po tym jednym dniu spędzonym na oglądaniu zabytków i spacerowaniu miastem wspomnienia mamy wspaniałe, bo jest tam zwyczajnie pięknie. Wrażenia estetyczne – wyjątkowe. Czy chcemy tam wrócić? Tak, żeby zobaczyć to wszystko, czego zobaczyć w niedzielę nam się nie udało, ale też po to, żeby znowu pospacerować tymi uliczkami, usiąść w jakiejś kawiarni i poczuć się tak cudownie zrelaksowanym i z tym świetnym poczuciem, że przeżywa się przygodę. 

o weekendzie w Paryżu I


Disnejowski Dzwonnik z Notre Dame nie jest być może najbardziej przyjazną dzieciom animacją tej wytwórni, ale to wciąż świetny film, zachwycający przede wszystkim techniką wykonania i rysunkowym przedstawieniem tytułowej katedry; na tyle dobrym, że od czasu gdy po raz pierwszy obejrzałem Dzwonnika, bardzo chciałem zobaczyć ją na żywo. Marzenie swoje spełniłem ostatniej niedzieli, spędzając weekend w Paryżu.

Jak to się stało, że się tam znalazłem? Odpowiedź wcale nie jest tak oczywista i nie brzmi „kupiłem wycieczkę w biurze podróży”. Pomysł zakiełkował gdy moja Luba znalazła na jakimś blogu relację z konferencji poświęconej wolności praw człowieka, odbywającej się właśnie w Paryżu. Zainteresowała nas sama idea, o której do tej pory nie słyszeliśmy ani nie czytaliśmy nigdzie indziej – autokarowy wyjazd na konferencję połączony z możliwością całodziennego zwiedzania miasta, a to wszystko za niewielką cenę (opłata za ubezpieczenie; wszystkie inne koszty pokrywa organizator). Czemu nie! Zachęceni, zaproponowaliśmy wspólny wyjazd zaprzyjaźnionej z nami parze i z oczekiwaniem wyczekiwaliśmy 12 czerwca, kiedy to mieliśmy wyruszyć w naszą podróż. Startować mieliśmy z Gdyni w piątek po południu, na konferencję dojechać w sobotę, po konferencji zostać przewiezionym do hotelu, w niedzielę dojechać autokarem do centrum Paryża i stamtąd wyruszyć do Polski po całodziennym zwiedzaniu, a wszystko to pod okiem opiekuna grupy. W teorii brzmiało to zupełnie prosto, w praktyce okazało się być bardziej skomplikowane, w dużej mierze przez fakt, że koordynatorem grupy koniec końców zostałem ja sam. No, ale po kolei.

część pierwsza, czyli jak zostałem koordynatorem i co z tego wynikło

Po pierwszej publikacji listy uczestników okazało się, że Lubej mojej na niej nie ma, zadzwoniłem więc do Pani Wysyłającej Listę, żeby to wyjaśnić. Wyjaśniłem na tyle sprawnie, że PWL zadzwoniła do mnie dwa dni później z pytaniem, czy nie podjąłbym się roli koordynatora grupy, bo dziewczyna, która miała się tym zająć, zrezygnowała. „Nic skomplikowanego”, usłyszałem. „Po prostu będziesz musiał rozdawać bilety i klucze hotelowe”. Cóż, skoro to takie proste, to czemu nie. Zgodziłem się, to przecież żaden problem policzyć grupę ludzi i dojechać z nimi bezpośrednio do Francji, prawda?

Nie.

Dzień później dowiedziałem się, że jadąc ze swoją grupą z Trójmiasta, muszę zgarnąć również grupę koszalińską. Okej, tego w planie nie było, ale to przecież też nie robi dodatkowego problemu, prawda?

Też nie.

Dostałem listy, przysłano mi bilety na konferencję do rozdania uczestnikom, przekazano numer autokaru, kazano zacząć zbiórkę o 15:30 w Gdyni i odjechać stamtąd o 16:00. Duże było moje zdziwienie, kiedy około 14:30 otrzymałem telefon, iż kierowcy czekają na uczestników już półtorej godziny. Sam też byłem wtedy w okolicy, udałem się zatem na konfrontację, myśląc sobie, że zaraz będę musiał zmierzyć się z dwoma wściekłymi gośćmi, tymczasem okazało się że Panowie Kierowcy są przesympatyczni, ugodowi, i, jak się miało okazać później, bardzo pomocni oraz fantastyczni w swoim fachu. Wiedząc, że wyruszymy o 16:00, czekaliśmy sobie na trójmiejską grupę. Kierowcy, ja, czyli Koordynator, Luba moja, Koordynówna, i nasi przyjaciele, Kordonki. Punkt 16:00 ruszyliśmy na Koszalin, gdzie według planu dotrzeć mieliśmy o 18:00, los chciał jednak inaczej, wobec czego kolejną grupę odebraliśmy z ponad godzinnym opóźnieniem, a była to taka grupa, że najchętniej nie odebrałbym jej wcale.

Wiadomo, jak to jest – jak ma się w jednym miejscu czterdziestkę ludzi po prostu nie można uniknąć sytuacji, gdzie ktoś by się nie dawał we znaki, a kiedy wiezie się grupę osób w wieku średnio dwudziestu lat, to sytuacja robi się jeszcze bardziej skomplikowana. Tak jest, lwia część grupy dopiero co skończyła osiemnastkę i prawdopodobnie z tego powodu skrzętnie i bezustannie wykorzystuje teraz fakt otrzymania dowodu osobistego aby kupować alkohol, wobec czego również i podczas dwudziestogodzinnej podróży na pokładzie autokaru nie mogło zabraknąć puszek i butelek. Skutek? Wrzaski, wycie, spóźnianie się na postojach i denerwowanie trzeźwej części autobusu. Nie jest prosto zasnąć, gdy dorosła - jedynie prawnie, jak widać - dziewczyna drze się na cały autokar, że zalała sobie krocze i pyta niebezpośrednio, czy ktoś ma może zapasowe spodnie (już nie będę się zastanawiać skąd pomysł, że nawet jeśli ktoś takowe wiezie, to jej pożyczy na drogę). Poskutkowało zwrócenie uwagi, ale trudno powiedzieć, żebym polubił się z nimi tak, jak oni z piwem.

Wśród pasażerów była też ona. Ta, która zadzwoniła do mnie jeszcze przed wyjazdem z pytaniem, czy gniazdka elektryczne we Francji są takie jak w Polsce i czy ma brać ze sobą ręcznik. Ta, która prawdopodobnie myślała, że właśnie jedzie na wycieczkę organizowaną przez biuro podróży i ta, która chyba brała mnie za organizatora całej wycieczki. Ta, której nie zamykała się buzia (dosłownie, nawet, gdy spała) i która co prawda podnosiła średnią wieku w autokarze, ale trudno powiedzieć, żeby była dzięki temu jakimś głosem rozsądku. Ta, która sprawiała że moje ciśnienie oscylowało w granicach niebezpiecznych dla zdrowia i życia i która przez część pasażerów była ironicznie nazywana Kierowniczką. Ta, która sprawiła, że każde kolejne „panie Łukaszu?” zadane pytającym tonem powodowało u mnie epilepsję. Pasażerka roku, o której jeszcze wspomnę.

część druga, czyli konferencja i to, co po niej

Kiedy wspomniani wyżej Panowie Kierowcy dowieźli nas bezpiecznie do Paryża, kwestią kluczową stało się, jak właściwie dojechać do tej ogromnej hali, gdzie ma się odbyć konferencja. Na początku źle zjechaliśmy, więc wyszedłem z autobusu żeby dogadać się z jakimś Arabem który zdawał się być zorientowanym w sytuacji i zapytać, gdzie mamy jechać. Nie była to długa rozmowa.
- Hello, do you speak English? – zapytałem, pełen nadziei.
- HELLO, MY FRIEND! CONFERENCE? – odpowiedział rozentuzjazmowany pan.
- Yes.
- See this car? – zapytał, wskazując na stojący obok samochód szykujący się do wyruszenia w drogę.
- Yes.
- GO THIS CAR!

Na odchodne upewniłem się tylko że chodzi mu o podążanie za samochodem i wskoczyłem do autobusu. Auto rzeczywiście doprowadziło nas na miejsce, a więc na wielki parking wypełniony autokarami, znajdujący się przed jeszcze większą halą do której prowadziły jeszcze większe kolejki ludzi z różnych zakątków świata. Było upalnie, a kolejki znajdowały się centralnie na słońcu. Jakimś cudem zebrałem całą swoją grupę (niektórzy wciąż trzeźwieli) i ruszyliśmy w stronę kolejek. Również i tam moja wspaniała kompania umilała mi jeszcze bardziej tkwienie w tym upale i pytali na przykład, czy oni to w ogóle muszą tam iść (tak jakby to nie był warunek tego wyjazdu), a jedna dziewczyna w grubym czarnym swetrze zakomunikowała mi, że zaraz zemdleje, oczekując chyba, że cofnę to ruchem ręki. Po czasie, który w rzeczywistości był nieco krótszy niż wtedy się wydawał, udało nam się dostać na tereny dookoła hali. Już wcześniej poinformowałem wszystkich, że zbieramy się o 21:00 w naszym sektorze, mogłem zatem pozostać z jedynym towarzystwem, z którym pozostać chciałem (Luba i Kordonki) i w spokoju zorientować się w tym, jak wygląda konferencja.


Wyglądała tak, że tysiące ludzi podzielonych według narodowości słuchało przemówienia pani, która prawdopodobnie była bardzo znana, jako że sporo siedzących z przodu uczestników biło gromkie brawo po każdym zdaniu, które wypowiedziała, a jej wizerunek widniał na walających się wszędzie flagach, plakatach i kamizelkach. Sam przebieg konferencji nie był niczym specjalnym; po Bardzo Znanej Pani wypowiadali się co prawda również inni ludzie (już nie tak hojnie nagradzani aplauzem), ale wszyscy mówili właściwie to samo, między ich przemówieniami raczono zaś uczestników występami/pokazami audiowizualnymi, także jeśli przebywanie na konferencji miałoby się ograniczyć do w miarę aktywnego słuchania, to prędzej by się zasnęło. Nie jest to zresztą stwierdzenie dużo dalekie od prawdy, jako że pod ścianami spało – lub po prostu siedziało - mnóstwo osób, choć i tak mniej niż tych, którzy wypełzli na zewnątrz, gdzie kładli się albo siadali wszędzie, gdzie się da. Niestety wiązało się to z tym, że dookoła leżało mnóstwo śmieci, których nikt nie kwapił się zebrać. Wielkie zbiorowiska ludzi gromadziły się też wokół stoisk z jedzeniem, czy to takim, za które trzeba było samemu zapłacić, czy takim, które dostawało się za okazaniem kuponu otrzymanego przy dawaniu biletu wstępu. I tak właściwie cały dzień – ludzie tu, ludzie tam, tłok, gorąc, biegające dzieci… I moja grupa, zbierająca się w sektorze i w nieskończoność zadająca mi pytania, dowiedzieli się bowiem, że kolejnego dnia autokary nie zabiorą nas – jak wcześniej zapowiadano - spod hotelu prosto do centrum Paryża (ze względu na wysokie opłaty),  i chcieli wiedzieć, co dalej. Pytania swoje zadawali oczywiście w taki sposób, jakbym to ja zarządzał nie tylko autokarami, ale i całym miastem, a swoje trzy grosze dorzucała naturalnie Pani Kierowniczka, której bardzo zależało na tym, aby jak najdłużej zostać w Paryżu, bez względu na to, czy kierowcy mają wyznaczone godziny na wykonanie zlecenia i czy inni uczestnicy mają inne zdanie. Sytuację doprawiał jeszcze fakt, że na temat tego, w jakim hotelu przyjdzie nam nocować, miałem mieć informację dopiero na sam koniec konferencji, o czym grupa doskonale wiedziała, ale i tak nie przeszkadzało im to w dopytywaniu czy aby w ciągu każdych kolejnych dziesięciu sekund nie dostałem jeszcze żadnej informacji. Ach, zapomniałbym – osiem osób w ogóle nie stawiło się na miejsce zbiórki, dokładnie tych, którzy najchętniej raczyli się piwami w autobusie. Piękne zorganizowanie, moi dorośli kompani.

W końcu sukces - dostałem do ręki kartę z nazwą i adresem hotelu. Razem z Lubą i Kordonkami udałem się z nią do autokaru, gdzie czekała już (cała) reszta grupy i, po wklepaniu adresu do nawigacji GPS, ruszyliśmy w trasę. Mniej więcej w połowie drogi okazało się, że podano mi niewłaściwy adres hotelu (nie mogło być za dobrze!), wobec czego zrobiliśmy nawrót w odpowiednią stronę, a ja starałem się nie zwracać uwagi na kolejne genialne pomysły współpasażerów, w tym na przykład taki, byśmy w ogóle nie jechali do hotelu tylko rozpoczęli zwiedzanie już teraz, w nocy.

Nagła zmiana hotelu wyszła koniec końców na dobre, bo ten, który ostatecznie dostaliśmy, był zdecydowanie lepiej skomunikowany z centrum, niż miejsce podane mi jako pierwsze. Trafić było do niego trudno, co prawda, ale żmudne poszukiwania dały przynajmniej frajdę Kierowniczce, która, zobaczywszy lokal McDonald’s, zaczęła uświadamiać o tym fakcie cały autobus, krzycząc niemalże „PATRZCIE, McDONALD’S!”, co siedzący przed nią chłopak podsumował sucho słowem „niesamowite”. Po kilku nieudanych próbach wjechania w ciasne uliczki zatrzymaliśmy autokar przy jakimś skrzyżowaniu, a jeden z kierowców, Luba i ja wyruszyliśmy na piesze poszukiwania. Znaleźliśmy się w dzielnicy dosyć mało zachęcającej do spacerów, szczególnie pod osłoną nocy, nie do końca wiedząc, w którą stronę się udać, wobec czego zapytaliśmy o kierunek pierwszą napotkaną osobę – czarnoskórego Francuza. Francuz nie kwapił się, żeby mówić po angielsku, zatem zamiast opowiadać, to podprowadził nas bliżej poszukiwanego przez nas miejsca, po drodze popijając sobie flaszkę. Gdy odbił w inną stronę, pobłądziliśmy jeszcze trochę, zadziwieni ilością śmieci na ulicach, od książek, przez ubrania, po papiery, i w końcu doszliśmy na miejsce. Hotel, hostel właściwie, nie grzeszył zbyt wysokim standardem, ale miał nam służyć tylko przez parę godzin, więc pokój wyglądający jak jeden z tych, w których śpi się na koloniach, z wielką umywalką między łóżkami, był bardziej powodem do śmiechu, niż złości.

Całe szczęście, że tamtejszy recepcjonista dobrze mówił po angielsku – ustalenia były bezproblemowe i mogliśmy wracać do autokaru, gdzie rozdałem przydziały do pokoi i postanowiłem, że każdy wymelduje się nazajutrz na własną rękę i również na własną rękę dojedzie do centrum, żeby zaoszczędzić czas potrzebny na zbiórkę i dojazdy. Niesamowitym umiejętnościom kierowcy w mieszczeniu się dużym autokarem w ciasnych uliczkach zawdzięczamy dojazd pod hotel, skąd wszyscy udali się do swoich pokoi. I to właściwie zamknęło w większym stopniu moją rolę jako koordynatora, a co za tym idzie, zaoszczędziło mi (a właściwie nam, bo emocje udzielały się również Lubej i Kordonkom) dużo stresu i irytacji. Byliśmy przekonani, że kolejny dzień wynagrodzi nam wszystko. Nie myliliśmy się. 

o weekendzie w Paryżu II

czwartek, 11 czerwca 2015

o wybudzaniu ze śpiączki pacjenta imieniem Blog





Mam wyrzuty sumienia. Naprawdę. Od jakiegoś czasu zaglądam tu i z przerażeniem wpatruję się w datę ostatniego wpisu. Minęło ponad pół roku. Tak jakbym tekstem o święcie zmarłych zabił własnego bloga. Oczywiście to nieprawda – blog żyje, tylko zapadł sobie w śpiączkę. Już kilka osób pytało mnie, kiedy go z niej wybudzę, co było oczywiście bardzo miłe i budujące, ale jednocześnie wzmagało poczucie zaniedbania, zatem najwyższy czas, by zacząć proces wybudzania.

Krok pierwszy. Cicho wchodzę do szpitalnej sali i staję przy łóżku pacjenta. Spoglądam nań i wzdycham. Wcale nie taki stary. Mógłby być lepiej zadbany, co prawda, ale zdecydowanie nie zasłużył na los, jaki go spotkał. Ech, naprawdę przydałoby się go wybudzić. Bez wątpienia ma potencjał na to, by jeszcze trochę pożyć w pełni przytomności, bez ryzyka że znowu zanurzy się w ramionach Morfeusza i nie wstanie przez cholera wie ile. Trochę bym w nim zmienił, pewne rzeczy ująłbym inaczej, ale jednak na tyle lubię tego pacjenta, że śmiałym ruchem zaczynam nim potrząsać w celu wybudzenia.

Krok drugi. Szturcham pacjenta obserwując jego wciąż zamknięte oczy i zastanawiając się co będzie, jak pacjent się obudzi. On sobie wstanie z tego łóżka, a na mnie spadnie (ponownie) ważne zadanie opieki nad nim. Nie żebym narzekał, w końcu podejmuję się tego dobrowolnie. Kwestią kluczową jest, czy starczy mi czasu, weny i tematów które mógłbym z pacjentem poruszyć, żeby podtrzymać kontakt najdłużej jak się da. Wierzę, że tak. Zatem potrząsam dalej.

Krok trzeci. Pacjent zaczyna się przebudzać. Co zrobię ja? Zapewne podzielę się tym faktem na facebooku i dam do zrozumienia, że następuje wyczekiwane przez niektóre ocknięcie się; że proces budzenia, który właśnie przeprowadzam, jest pierwszy krokiem do tego, by pacjent znowu stał się pośrednikiem łączącym świat ze mną, dzielącym się swoimi przemyśleniami.. Na tematy wszelakie. Jak zwykle. Przemyśleniami, które być może wydają się czasami nieprzemyślanymi wymiotami werbalnymi i tym wszystkim, co mi z głowy spłynie na palce stukające po klawiaturze, bez żadnej segregacji. Pytanie moje brzmi - co z tego, skoro tak lubię się tym wszystkim dzielić i sprawia mi to taką frajdę? Co z tego, skoro najwyraźniej odzyskuję wenę, wszak poczułem potrzebę by wybudzić pacjenta i podzielić się tym wszystkim, czego nie napisałem przez ostatnie pół roku? Zapewnić mogę, że jest trochę do nadrobienia.

Krok czwarty. Właściwie to nie do końca krok, albowiem pacjent leży już z otwartymi oczami i patrzy na mnie wzrokiem mówiącym „czemuś mnie opuścił”, na tej samej zasadzie na której ja pytam szanowną koleżankę Wenę „czemuś mnie opuściła”.  Łapię go więc za rękę i podciągam na łóżku, już planując, co pacjent pomoże mi opowiedzieć w najbliższym czasie, a wygląda na to, że będzie to trochę ciekawych rzeczy, zarówno z czasów, kiedy pacjent był w śpiączce, jak i z tych, które mają dopiero nadejść.

Wracamy.