Czasem
chciałbym sprawdzić, jak to jest być głupim. Bam, taka oto sentencja na
początek wpisu, w której jednocześnie sugeruję, że uważam się za inteligentną
osobę i wyrażam wolę postawienia się w sytuacji kogoś po drugiej stronie
barykady. Ktoś powie, że takie rozumowanie jest głupie same w sobie, a ja
odpowiem na to, żeby dał mi wytłumaczyć.
Nie
chcę i nie będę oceniać ilu ludzi, z którymi zetknąłem się na przestrzeni lat,
zasługuje na miano „głupi”. To zresztą pojęcie dość abstrakcyjne i dla każdego
może ograniczać się do czegoś innego, bo głupim można nazwać kogoś, kto nie
umie dodać dwa do dwóch, jak i osobę, która stale popełnia te same błędy i za
grosz się na nich nie uczy, ot, kwestia systemu wartości. Oczywiście trafiłem
na dość skrajne przypadki, gdzie jedynym stosownym komentarzem podsumowującym
czyjeś zachowanie lub wypowiedzi byłoby wyskoczenie przez okno lub udławienie
się czymkolwiek, żeby więcej takiego człowieka nie musieć słuchać. W życiu
codziennym wcale nie tak trudno natknąć się na takich pacjentów, a jeszcze
łatwiej w Internecie, wystarczy otworzyć pierwsze lepsze forum dyskusyjne, żeby
się zorientować, o czym mówię.
Do
czego dążę – sądzę, że głupi ludzie mają łatwiej. Nie, że ogólnie w życiu, ale
na polu, bo ja wiem… emocjonalnym, na poziomie codzienności. Nie zastanawiają
się nad samym sobą, brak im ambicji, nie myślą o przeszłości, nie rozważają
tego, co działo się kiedyś, w pewnym sensie żyją „na bieżąco”, a ich działania
polegają na zwyczajnym przemieszczaniu się od punktu A do punktu B. Można powiedzieć,
że życie jak z bajki, gorzej, kiedy nagle na drodze stanie mur z cegieł
układających się w słowo RZECZYWISTOŚĆ i trzeba będzie znaleźć sposób, by się
przez niego przedostać. Czy brzmię jak buc, który wywyższa się i patrzy z góry
na innych? Możliwe, nie przeczę, ale nie będę na siłę udawać, że osoba, która w
rozmowie ze mną nie umie się wysłowić bez używania przekleństw w roli
przecinka, a jej jedynym argumentem jest, otępiale powtarzane, „bo tak”, stoi
na poziomie intelektualnym podobnym do mojego. Bo ja z kolei myślę za dużo.
Wszystko to, czego moim zdaniem ludzie wyżej opisani NIE robią, ja robię ze
zbyt dużym natężeniem, na czym się bezustannie łapię. Myślę o samym sobie,
bynajmniej nie zawsze pozytywnie, myślę o tym, co było, wreszcie myślę, co może
wydarzyć się za jakiś czas i czy będzie to wydarzenie dobre dla mnie i dla
innych. Sam pomysł na ten wpis przyszedł mi do głowy, gdy wczoraj wracałem
pieszo do domu, ze słuchawkami na uszach, jak zwykle. Szedłem, słuchałem muzyki
i obserwowałem mijanych przeze mnie ludzi. Dziewczyny, które miały góra
osiemnaście lat, a stanowiły taką kumulację zapachów, taką galerię różnych
makijaży i taką żywą rewię mody, że trudno powiedzieć czy wybierały się na
domówkę, dyskotekę czy na sesję do jakiegoś magazynu. Wszystkie, bez wyjątku, z
telefonami w dłoniach, w których to telefony te ledwo się mieściły, takie były
duże. Z drugiej strony – całe bandy chłopaków, których wiek też prawdopodobnie
kończył się na „-naście”, a którzy mieli stylizację bogatszą chyba niż dzisiejsze
boy bandy, a już na pewno bardziej wyrafinowaną niż te z lat dziewięćdziesiątych,
wliczając ten, w którym wokalistą był Justin Timberlake z makaronem zamiast
włosów. Wątpię, bym się teraz odnalazł na imprezie nastolatków, a takich nastolatków to już w ogóle, tym
bardziej, że coraz bardziej się od tego „-naście” oddalam w drugą stronę.
Kontrastem dla tych młodych, pięknych i utrzymywanych przez rodziców byli
starsi mężczyźni, których dziś chodziło jakoś dużo po ulicy, przy czym wątpię,
żeby akurat oni kierowali się w stronę jakichś imprez. Klasyczny schemat –
brodaci, w starych kurtkach, i z reklamówkami. Widziani na ulicy najczęściej
sprawiają, że ludzie omijają ich szerokim łukiem w obawie, że jeszcze
przypadkiem zostaną zaczepieni. Nie powiem, jak kiedyś widziałem typa, któremu
wylatywało gówno z nogawki, to aż uciekłem na drugą stronę ulicy, będąc jeszcze
jakieś dwieście metrów za nim, kiedy już zaczęło śmierdzieć. Za to, gdy zdarza
mi się, że podejdzie do mnie jakiś koleś i poprosi o złotówkę na bułkę, to mu
tej złotówki nie pożałuję, a co, taki jestem miły. Może się oczywiście zdarzyć,
że zamiast kupić bułkę to koleś ów dołoży sobie do Tatry w butelce (oni zawsze
piją Tatrę w butelce), ale są też miłe wyjątki. Pamiętam, jak jakiś czas temu
zaczepił mnie pod sklepem facet wyglądający, cóż, mało schludnie, z imponującą
wręcz brodą, i poprosił o parę złotych na jedzenie. Powiedziałem mu, że
pieniędzy nie dam, ale coś do jedzenia kupię – osobiście. Poczekał przed
wejściem, a ja wziąłem mu chleb, pasztet i jakąś wodę. Gdy dostał zakupy do
ręki, to się rozpłakał. Ze szczęścia. Po czym dodał, że dawno nikt dla niego
nie był taki dobry. Pożyczyłem mu powodzenia i miłego dnia. Ot, taki dowód, że
żebrak nie równa się od razu naciągaczowi i pijakowi. Zawsze chciałem się tą
historią podzielić.
Tak
oto szedłem, obserwowałem, i zastanawiałem się, jakaż to historia spotkała tych
z reklamówkami, że wylądowali w takim miejscu w życiu, i jaka spotka tych
młodych, którzy pewnie dziś nad ranem budzili się wszyscy w tym samym
towarzystwie, zwanym kacem. Jakby rozmyślanie nad ludźmi, których widziałem w
ruchu przez parę sekund, nie było wystarczająco zbędne, to zacząłem jeszcze
wracać myślami do czasów sprzed paru lat, albo nawet krócej. Pisałem tu kiedyś
o chwilach, kiedy leży się przed spaniem i rozważa nad samym sobą, co powoduje
chęć zjedzenia poduszki i uderzenia głową w ścianę. Tymczasem wczoraj tryb taki
włączył mi się podczas zwyczajnego spaceru, na krótko na szczęście, bo taka retrospekcja
zdarzeń, w których było się uczestnikiem, i które były tak inne niż to, co
dzieje się obecnie (niekiedy na plus, niekiedy na minus), potrafi sprawić, że
te myśli pęcznieją w głowie jak bańka, której pękniecie oznacza nagły spadek
nastroju i chęć przytulenia własnych kolan. Co poniekąd się stało, ale w sposób
do opanowania. To chyba niebezpieczne iść po zmroku i słuchać muzyki, i nie
mówię tu o ryzyku bycia uderzonym przez samochód. Z kolei bez muzyki nudno. Nie
dogodzisz.
Dygresja:
zdziwiłem się podczas tego spaceru, że, jak na Elbląg, w pewnym momencie
ujrzałem kumulację całkiem sporej ilości ludzi (przy czym niektórzy zajmowali
całą rozpiętość chodnika i bardzo wolno szli; zawsze mam w takich momentach
chęć przejechania się pługiem po ulicy). Stwierdziłem, że to pewnie z powodu
Lunaparku, który się wystawił jakiś czas temu i ładnie wygląda w nocy, okazało
się jednak, że większość z tych tłumów idzie na lub z placu, na którym
wystawiona była jakaś scena. Po powrocie sprawdziłem, jakiż to event bawi
Elblążan. Gala (eee?) muzyki disco-polo. Czyli chyba miałem rację z tym, że ta wraca
do łask. No cóż, skoro wyciąga z domu całe rodziny, to może i dobrze, szkoda
tylko, że nie czyni tego coś bardziej wartościowego. Po dygresji.
Cała
ta moja gonitwa myśli często zbędnych (a mógłbym opracowywać zamiast tego
jakieś naukowe teorie, niech to) ma też odzwierciedlenie w mojej klasycznej
ochocie posmakowania życia z początku ubiegłego wieku. Szczególnie kiedy chodzę
po elbląskiej starówce, to mi się tu uruchamia, bo wtedy nie mogę się
powstrzymać przed tworzeniem sobie w głowie obrazów, które znam ze zdjęć, a
które dopasowuję do konkretnego miejsca. Dookoła staram się wyobrazić sobie
mężczyzn w płaszczach i garniturach oraz kobiety w długich sukniach. Chodzę
więc sobie w takim własnym świecie, myśląc, o ile ładniej byłoby dookoła gdyby
te wszystkie moje wizje się ziściły. Gdzie poszedłbym, gdybym trafił do tego
samego miejsca kilkadziesiąt lat wcześniej. No, ale nie ziszczą się choćby nie
wiem co, więc tak naprawdę jedyne, co mi pozostało, to myślenie o tym właśnie. Podróżowanie
w czasie według własnego autorstwa. Łatwiej w tę stronę, oczywiście, bo
przyszłość, o której wspomniałem, ciężko przewidzieć, jakkolwiek ciężko bym się
zastanawiał. Jeszcze rok temu nigdy bym nie przypuszczał, że pewne wydarzenia
potoczą się właśnie tak, jak to się stało. Co przyniesie kolejny rok? Strach
pomyśleć.
Czasami
próbuję z tą gonitwą myśli wyhamować przez pisanie, bo w sumie wszystkie te
wpisy to de facto próba przełożenia ich z głowy na wirtualny papier, i, nie
powiem, całkiem to pomaga. Może się wydawać, że takie klapnięcie przed laptopem
i napisanie tysiąca-paru słów jest na dłuższą metę nieznaczące, a jednak mi
pomaga i sprawia, że zamiast krążyć myślami wszędzie, gdzie się da, skupiam się
na jednym (mniej więcej) temacie i pozwalam moim słowotokom znaleźć gdzieś
miejsce na stałe, jeśli akurat nie ma nikogo, komu mógłbym przekazać je
werbalnie. I nie jest też tak, że chciałbym się tego pozbyć na zawsze, w życiu;
fakt, że takie niepotrzebne niekiedy myślenie i analizowanie wszystkiego może
wydawać się, i rzeczywiście czasami jest, męczące, ale nie wyobrażam sobie na
dłuższą metę życia, o którym pisałem wyżej, w którym przechodziłbym tylko z
punktu A do B jak bohater gry na pegazusa. To tylko ciekawość, jak taka osoba
czuje się w świecie i czy rzeczywiście tak lekko, jak mi się zdaje. O wiele
bardziej niż bycie niemyślącym na stałe wolę takie momenty, w którym można tę
burzę mózgu z samym sobą nieco uspokoić i wyciszyć. Byłem ostatnio na bulwarze,
była śliczna pogoda, woda w rzece tak spokojna, jak się da, a ja siedziałem
sobie na ławce i czytałem książkę. Mógłbym tak spędzić cały dzień czując się
szczęśliwy.
To
jest fajne w tym ciągłym myśleniu, że takie beztroskie momenty się po prostu
szczególnie docenia.