część trzecia, czyli zwiedzanie Paryża i bezgraniczny zachwyt
Wstaliśmy
wcześnie, żeby nie tracić czasu. Szybkie śniadanie, zaniesienie bagażu do autokaru,
ucieczka przed ludźmi z grupy, żeby nam nie zadawali więcej pytań, i już po
godzinie dziewiątej staliśmy sobie w jednej z paryskich dzielnic, dzierżąc mapę
i ustalając, w którą stronę udać się najpierw. Jako pierwszy cel wyprawy
obraliśmy sobie Père-Lachaise, największy paryski cmentarz, gdzie pochowanych
jest dużo znamienitych ludzi, w tym Edith Piaf, Chopin czy Jim Morrison,
którego to grób chcieliśmy odnaleźć i zobaczyć. Już w drodze na cmentarz
rzuciła nam się w oczy piękna paryska architektura – piękne, upstrzone detalami
fasady kamienic, klimatyczne zakątki, ładne, zielone tereny, które wręcz
nawoływały do tego, by je fotografować, choć nasz zachwyt w tej kwestii miał
osiągnąć najwyższy poziom dopiero później. Trudno ująć wzrokiem wszystko to, co
dzieje się w tego typu mieście – będąc tam odnosi się wrażenie, że w takim
miejscu nigdy nie jest nudno, i tak na przykład po drodze trafiliśmy na jakiś
miejski bieg, gdzie uczestnikom w ramach dopingu przygrywały różne zespoły, a
inni ludzie krzyczeli na zachętę. Gwar, ruch, dynamika, a to dopiero pierwsza
godzina zwiedzania.
Posiłkując
się mapą i wskazówkami ludzi, dotarliśmy na cmentarz. Niezwykle klimatyczne
miejsce – mnóstwo bardzo starych grobów usytuowanych pomiędzy drzewami, wszechobecne
pomniki i popiersia, a zza murów przygrywająca biegaczom muzyka, która w tamtej
chwili nadawała nieco psychodelicznej atmosfery. Grób Morrisona odnaleźliśmy dzięki
uprzejmości dwojga Francuzów. Schowany za barierkami i strzeżony przez dwóch
ochroniarzy. Parę zdjęć i w drogę.
Dostać
się do centrum najłatwiej przez metro, wobec czego odnaleźliśmy najbliższą
stację i próbowaliśmy dowiedzieć się w informacji, jaką linią mamy pojechać i
gdzie najlepiej wysiąść. Tam po raz kolejny doświadczyliśmy czegoś, z czym w
jakimś stopniu spotkaliśmy się też wcześniej – Francuzi naprawdę nie kwapią się
do tego, żeby mówić po angielsku. Nie wiem, w ilu przypadkach jest to kwestia
nieznajomości języka, a w ilu zwyczajnej niechęci do posługiwania się nim, ale
nawet w informacji czy kasie biletowej trzeba posługiwać się na migi i
pokazywać na mapie, gdzie chce się pojechać i o ile biletów prosimy. Przed
kolejną wyprawą dobrze byłoby dostosować się i opanować przynajmniej podstawy
francuskiego - na pewno ułatwiłoby to w jakimś stopniu komunikację, choć i tak
dość bezproblemowo udawało się dokonywać ustaleń i zakupów.
Jazda
metrem to przebywanie w wagonie z przedstawicielami chyba wszystkich możliwych
kultur – dość niesamowite wrażenie, gdy każdy mówi w innym języku i wywodzi się
z innej grupy etnicznej. Po przejażdżce znaleźliśmy się w ścisłym centrum
wszystkiego, bo bardzo blisko wieży Eiffla, i tam właśnie zaczęliśmy na dobre
naszą pieszą wędrówkę, która miała nas poprowadzić od wieży do Łuku
Triumfalnego, potem przez Pola Elizejskie do Luwru, a stamtąd do Katedry Notre-Dame,
którą osobiście chciałem zobaczyć najbardziej. Tyle postanowiliśmy zobaczyć
tego jednego dnia i, jak się okazało pod wieczór, był to dobry plan.
Wieża
Eiffla robi wrażenie – zdjęcia nie oddają do końca tego, jak jest potężna, co widać
szczególnie dobrze, gdy się pod nią stoi. Oczywiście ze względu na mocno
ograniczony czas nie było mowy o wejściu na górę – kolejki były ogromne, co
tyczy się zresztą wszystkich zwiedzanych przez nas miejsc, gdzie zawsze czekało
mnóstwo chętnych na wejście. W okolicy wieży krążyło naturalnie od groma
sprzedawców próbujących wcisnąć ludziom różny towar, od zwykłych pamiątek,
przez amulety, na selfie-stickach kończąc. Te ostatnie cieszyły się zresztą
dużą popularnością, na co wskazywało dużo ludzi dzierżących ten wynalazek w
rękach. Wrażenia wizualne psuły trochę śmieci walające się po trawiastych
terenach dookoła wieży, i to nawet nie tylko butelki czy puszki, ale całe worki
czy jakieś foliowe płachty, które nawet nie wiem, skąd mogły się tam wziąć.
W
drodze na Pola Elizejskie wstąpiliśmy na obiad do uroczej pizzerii urządzonej w
filmowym stylu. Cenowo, cóż, masakra, ale tylko jeśli przeliczać euro na
złotówki, bo przy tamtejszych zarobkach ceny nie różnią się proporcjonalnie od
polskich. Ciekawostką jest za to bardzo mała ilość sklepów – w centrum, gdzie
na logikę powinno być dużo jakichś spożywczych, ze świecą takich szukać, a i w
mniej uczęszczanych dzielnicach nie tak łatwo jakiś znaleźć. Dość spory
kontrast, szczególnie gdy na co dzień mieszka się w mieście gdzie na każdym kroku
jest Żabka czy Biedronka. Natykaliśmy się za to na mnóstwo kawiarenek i
restauracji – tych akurat jest w Paryżu wszędzie pod dostatkiem. Interesujący
jest fakt, że stoły są w nich nakrywane jeszcze przed przyjściem kolejnych
gości, gdy tylko odejdą poprzedni klienci.
Okolice
Pól Elizejskich są cudowne – wspaniałe miejsce do zrelaksowania się, co
ułatwiają rozstawione nad zbiornikami wodnymi leżaki. Dookoła mnóstwo zieleni (co
zresztą ma odzwierciedlenie jeśli chodzi o Paryż w ogóle), widoki na wspomnianą
wcześniej architekturę, słowem – miejsce, które każdy chciałby mieć u siebie w
mieście żeby się nie musieć zastanawiać, gdzie pójść odpocząć. Okolice Pól to
również Plac Concorde, a więc punkt, w którym nasz zachwyt nad rozmachem tego
wszystkiego, co widzimy, osiągnął apogeum. Plac jest OGROMNY, głośny,
wypełniony zabytkową architekturą (a jakże!), z której wybijają się szczególnie
dwie przepiękne fontanny, po brzegi zapchany ludźmi i samochodami. Tak,
samochodami, a to dlatego, że choć wygląda jak miejsce przeznaczone wyłącznie
dla ruchu pieszego, to przecięty jest przejściami oznaczonymi sygnalizacją
świetlną, na które mało kto zwracał uwagę. I to również jest przykład na to,
jak jedna sytuacja przekłada się na ogół, bo z tego co zaobserwowaliśmy, to
sygnalizacja świetlna w Paryżu jest bardzo umowna i de facto nie aż tak
obowiązująca – ludzie przechodzą na czerwonym, samochody na czerwonym przejeżdżają…
Trzeba uważać.
Co
potem? Sekwana, rajd na Sekwaną w kierunku Katedry Notre-Dame, cudownie
relaksujący i absorbujący zarazem, bo zwrócić uwagę na wszystkie stoiska z
pamiątkami, starymi książkami, płytami i plakatami, na mosty, na fasadę
mijanego z lewej strony Luwru, na różnorodność ludzi idących dookoła to nie
lada sztuka, ale takie wyzwania to ja mogę przyjmować codziennie. Idziesz sobie
taką drogą i zastanawiasz się po jakim czasie życie w takim miejscu staje się
już rutyną i przestaje się zwracać uwagę na to wszystko, co jest dookoła i czy
to w ogóle jest możliwe, żeby ten zachwyt kiedyś opadł. A potem docierasz pod
Katedrę Notre-Dame i twoje wątpliwości nabierają jeszcze głębszego wymiaru.
Widziałem
dużo zdjęć tego kościoła, ale żadne, powtarzam, ŻADNE, nie odda tego, jak to
cudo wygląda na żywo. Określenie „zapiera dech w piersiach” wymyślił chyba
ktoś, kto akurat stał pod Notre-Dame, bo zatkało nas, razem i osobno. Piękna,
wspaniała, cudowna – mógłbym sobie mnożyć określenia tego, jak nazywałem
katedrę w myślach, gdy na nią patrzyłem, ale jeśli zdjęcia nie oddają tego
ogromu, zarówno obiektu, jak i detali, tej majestatyczności, tego ducha niemal
tysiącletniej historii zionącej z murów kościoła, to słowa tym bardziej tego
wszystkiego nie oddadzą. Z mojej strony powiem jedynie że jestem
przeszczęśliwy, że mogłem zobaczyć to wszystko na własne oczy.
Na
koniec dnia zaplanowaliśmy sobie wypad do jednego z tych przyulicznych lokali,
żeby coś wypić i odpocząć. Podjechaliśmy sobie metrem w okolice miejsca zbiórki
i siedliśmy w pierwszej kafejce, która nam się spodobała. Świetne są te lokale,
każdy z miejscem do siedzenia na dworze, a w środku fajnie wystrojone, z długim,
półokrągłym barem ciągnącym się przez niemal całe pomieszczenie, tak miło,
klasycznie i przytulnie. Siedzieliśmy sobie, Marta, Beata, Tomek i ja,
wspominając miniony dzień i wszelkie zamieszanie związane z konferencją i
organizowaniem naszej grupy, wiedząc, że zmierzający ku końcowi dzień
wynagrodził stresy związane z uciążliwością poprzedniego dnia. A potem
popełniliśmy jedyny tego dnia błąd jeżeli chodzi o zorientowanie się w mapie i
poszliśmy spory kawałek w stronę przeciwną od naszego autokaru, wobec czego,
żeby wrócić na czas i nie zachować się jak ktoś z koszalińskiej grupy
młodocianych, zaliczyliśmy również rajd paryską taksówką.
część
czwarta, czyli podsumowanie
Powrót
minął bardzo spokojnie. Nikt już nie wrzeszczał ani o nic nie dopytywał, więc
nasz komfort psychiczny był dużo większy. Sam wyjazd? Bardzo, bardzo na plus.
Jak wspomniałem wyżej, dezorganizacja dnia konferencji odeszła w niepamięć
dzięki całodziennemu, bardzo udanemu zwiedzaniu, a teraz wspominamy ją już ze
śmiechem i świadomością, że jeśli jeszcze zechcemy pojechać do Paryża w takiej
formie, to trzeba się liczyć z tym, że nic tam nie jest dopięte na ostatni
guzik (no i już na pewno nie zgodzę się na bycie opiekunem, natomiast na dźwięk
słowa „Koszalin” pewnie do końca życia będę mieć drgawki). Sam Paryż natomiast
zostawił po sobie wspaniałe wrażenie. Zdaję sobie sprawę, że de facto byliśmy tam
tylko jeden dzień i że przebywanie tam dłużej wywlekłoby pewnie na wierzch
różne mankamenty tego miasta, bo nie wątpię, że jest ich więcej niż te
nieszczęsne śmieci występujące na ulicach, ale po tym jednym dniu spędzonym na
oglądaniu zabytków i spacerowaniu miastem wspomnienia mamy wspaniałe, bo jest
tam zwyczajnie pięknie. Wrażenia estetyczne – wyjątkowe. Czy chcemy tam wrócić?
Tak, żeby zobaczyć to wszystko, czego zobaczyć w niedzielę nam się nie udało,
ale też po to, żeby znowu pospacerować tymi uliczkami, usiąść w jakiejś
kawiarni i poczuć się tak cudownie zrelaksowanym i z tym świetnym poczuciem, że
przeżywa się przygodę.