Życie po studiach jest nieco
monotonne. Wszystko robi się według kalendarza i nie można sobie pozwolić na
spontaniczność, która definiowała uczelniane życie. Szło się do szkoły nie
wiedząc, gdzie będzie się za parę godzin, czy przypadkiem nie zapomniało się o
jakimś kolokwium i czy do domu nie wróci się bogatszym o jakieś doświadczenie
lub wiedzę, bynajmniej nie wyniesioną z sali wykładowej, a już na pewno trochę
bardziej przydatną. Jedyne, czego można było być prawie pewnym to tego, że na
wszystkie zajęcia się nie dotrze.
Teraz czuję się trochę tak,
jakbym występował w, skupionym na mojej osobie, spin-offie serialu, którym były
studia, a ludzie, z którymi wtedy miałem kontakt codziennie, występują w nim co
najwyżej jako goście specjalni. Ewentualnie, w paru przypadkach, jako regularne
postacie drugoplanowe. Nieważne. Pojawia się więc problem – O CZYM TU PISAĆ. Brak
mi weny, żeby pisać o Rzeczach Ważnych i Głębokich, nie mam ku temu podstaw,
nie mam ochoty. Co zrobić – zostaje mi chyba smarowanie o codzienności,
jakkolwiek ciekawa lub nieciekawa by nie była.
No więc właśnie w tygodniu jest
trochę nieciekawa. Chodzę po domach porażać wiedzą, czytam książki i oglądam
filmy. Czasem coś stworzę. No miłośnik sztuki jak jasna cholera. Ziew, ziew,
ziew. Potem nadchodzi piątek i sobota. Piątek i sobota są o tyle ciekawe, że
mam wtedy do roboty więcej niż w pozostałe dni tygodnia. Tak więc: piątek. W
piątek było kurewsko zimno, a ja miałem do przeprowadzenia sześć godzin
korepetycji. Jako że lubię korepetycje, to nie narzekałem, ale na miejsce
postanowiłem dotrzeć autobusem, żeby mi dupa aż tak nie zmarzła. Trafiłem na
chyba najgorszy autobus w mieście, który więcej stoi, niż jedzie. Przystanek.
Światła. Brrum. Przystanek. Światła. Brrum. 25 minut jazdy. Na pieszo bym w
tyle dotarł. Dodam jeszcze, że trochę bałem się usiąść w tym autobusie, bo było
tam tyle starszych pań, że pewnie bym dostał torbą za klapnięcie na siedzenie. Panie
te opracowały zresztą ciekawy system przekazywania sobie informacji. Całkowicie
przykładowo, siedzą sobie Babcia 1 i Babcia 2.
- Moja córka pokłóciła się z
mężem – mówi Babcia 1, kiwając smutno głową. – Mieszka teraz u mnie.
- Naprawdę? – dopytuje zatroskana
Babcia 2. – Co się stało?
- Któryś raz z rzędu wrócił do
domu pijany – odpowiada Babcia 1. – Nie wiem, jak córka wytrzymuje z tym człowiekiem. Och,
to mój przystanek – kończy wypowiedź Babcia 1, wstając i ustępując miejsca
Babci 3, która dosiada się z uśmiechem do Babci 2. Babcia 2 czeka, aż Babcia 1 wyjdzie
z pojazdu, po czym zwraca się do Babci 3.
- Wiesz, Babciu 3, że zięć Babci
1 to alkoholik?
- OCH, NAPRAWDĘ?
Niesamowity przepływ wieści.
Przeprowadziłem korepetycje.
Naprawdę je lubię, zwłaszcza, gdy słyszę o dobry wynikach swoich uczniów.
Bardzo budujące, dla obu stron, z tego co wiem. Wspominam o tym również po to, żeby ktoś nie pomyślał że jedyne co robię, to narzekam na wszystko, bo tak nie jest, tylko że komu by się chciało czytać o powodach szczęścia, skoro można sobie sprawdzić, co kogo wkurza.
Wieczorem zaszedłem do pubu,
gdzie na barze stoi mój kumpel. Dosiadłem się do baru i zacząłem pić piwo. Po
pierwszym przysiadł się do mnie stały bywalec lokalu, którego nazwę tu
Zdziśkiem, bo swojsko. Zdzisiek jest starszym gościem któremu, jak sam
twierdzi, „w życiu się popierdoliło”. Jak się okazało, to również były mąż
jednej z moich nauczycielek ze studiów i kumpel nauczyciela z gimnazjum. Mały
świat. Zdzisiek jest teraz nieszczęśliwie zakochany w kobiecie, z którą się
poróżnił, a która tamtego wieczora siedziała dwa miejsca obok niego. Gdy skończyła
piwo, które miało być tego wieczora ostatnie, wyszła na papierosa, a Zdzisiek
postawił jej kolejkę, niby że na koszt firmy. Jak wróciła, to zaczęła je pić,
pomimo wcześniejszych oporów.
- Patrz Zdzisiek, jednak pije –
powiedziałem do Zdziśka.
- Wolałbym chyba, żeby je
zostawiła i już sobie poszła – odpowiedział Zdzisiek. Gość przychodzi do tego
baru, pomyślałem, bo jednocześnie ma nadzieję, że zobaczy tę babkę, a z drugiej
boli go, jak już ją widzi.
Biedny facet.
Tymczasem: sobota. Dzień, w
którym do końca uświadomiłem sobie, że jestem dorosły: po spojrzeniu na
termometr, z własnej woli założyłem kalesony. Korepetycje od rana, drugie z
kolei u dwóch młodych dziewczyn. W trakcie zajęć zdążyłem się dowiedzieć prawie
wszystkiego o ich sytuacji rodzinnej i niedalekiej przeszłości. Zacząłem się
zastanawiać czy ja, kurwa, wyglądam jak konfesjonał. Nauczyłem je co
zaplanowałem, mam nadzieję, że z długotrwałym rezultatem, a przerwę przed
ostatnimi korepetycjami w tygodniu postanowiłem wykorzystać na kupno nowego
płaszcza, jako że starej kurtki nienawidziłem serdecznie i nazywałem ją workiem
na ziemniaki. Poszedłem do sklepu, wybrałem płaszcz, zdjąłem z wieszaka, żeby
przymierzyć, i w tym momencie poczułem, że coś mi leci z nosa. Przetarcie
palcem. Krew.
No nie.
Krew z nosa leci mi w różnych
odstępach czasu już od wielu lat, winna jest słaba śluzówka, albo inne bzdety, ale
dość rzadko się zdarza, by poleciała mi w tak niedogodnej sytuacji. Kiedyś
wykrwawiałem się nosem czekając w tłumie na juwenaliowy pochód, teraz – stojąc nad
kurtkami. Zatamowałem krew czapką i pomknąłem do kibla. Dziwnie musiałem
wyglądać, sunąc przez korytarz z czapką przy mordzie. W łazience stanąłem nad
zlewem i zacząłem jedną ręką rolować sobie tampony z papierowych ręczników a
potem je wpychać do kinola. Ciężko się to robi nie mając dwóch rąk do
dyspozycji, wobec czego niedługo później wysmarowałem się tą krwią od ust po
czoło. Wyglądało, jakbym dostał w mordę. Spoglądałem na siebie w lustrze i
patrzyłem na idących za mną gości, którzy kierowali się do pomieszczenia z
toaletami. Nie spodziewałem się, że ktoś zaoferuje mi pomoc, ale mogliby na
mnie nie patrzeć jak na dziewicę w burdelu. Przy okazji – 50% tych gości nie
myło rąk po odlaniu się. BĘDĄC W CENTRUM HANDLOWYM, NIKOMU NIE PODAWAJCIE DŁONI
DO UŚCIŚNIĘCIA. Krew leciała 15 minut. Po wszystkim wytarłem z czerwonych
kropelek zlew i blat dookoła (spróbujcie to zrobić z kranem na czujnik) i w
końcu poszedłem kupić ten płaszcz.
Niedzielę spędziłem w domu, z
siostrą. Siostra stworzyła książkę o małpie, która mieszka „w niebieskim domu,
ale dosłownie to w żółtym”. Fajnie ma, pierwsza książka z głowy. A ja się tu męczę
i gadam ciągle, że kiedyś napiszę, zamiast się wziąć do roboty. Czterolatkom
chyba jest łatwiej, nawet jeśli nie mogą same zdecydować, czy chcą ubrać kalesony.
No nic. Kończy mi się herbata
mrożona, to ja też skończę, nawet bez szczególnej puenty.
Oby to był dobry, rutynowy
tydzień.