niedziela, 26 stycznia 2014

o zwyczajnych dniach


Życie po studiach jest nieco monotonne. Wszystko robi się według kalendarza i nie można sobie pozwolić na spontaniczność, która definiowała uczelniane życie. Szło się do szkoły nie wiedząc, gdzie będzie się za parę godzin, czy przypadkiem nie zapomniało się o jakimś kolokwium i czy do domu nie wróci się bogatszym o jakieś doświadczenie lub wiedzę, bynajmniej nie wyniesioną z sali wykładowej, a już na pewno trochę bardziej przydatną. Jedyne, czego można było być prawie pewnym to tego, że na wszystkie zajęcia się nie dotrze.

Teraz czuję się trochę tak, jakbym występował w, skupionym na mojej osobie, spin-offie serialu, którym były studia, a ludzie, z którymi wtedy miałem kontakt codziennie, występują w nim co najwyżej jako goście specjalni. Ewentualnie, w paru przypadkach, jako regularne postacie drugoplanowe. Nieważne. Pojawia się więc problem – O CZYM TU PISAĆ. Brak mi weny, żeby pisać o Rzeczach Ważnych i Głębokich, nie mam ku temu podstaw, nie mam ochoty. Co zrobić – zostaje mi chyba smarowanie o codzienności, jakkolwiek ciekawa lub nieciekawa by nie była.

No więc właśnie w tygodniu jest trochę nieciekawa. Chodzę po domach porażać wiedzą, czytam książki i oglądam filmy. Czasem coś stworzę. No miłośnik sztuki jak jasna cholera. Ziew, ziew, ziew. Potem nadchodzi piątek i sobota. Piątek i sobota są o tyle ciekawe, że mam wtedy do roboty więcej niż w pozostałe dni tygodnia. Tak więc: piątek. W piątek było kurewsko zimno, a ja miałem do przeprowadzenia sześć godzin korepetycji. Jako że lubię korepetycje, to nie narzekałem, ale na miejsce postanowiłem dotrzeć autobusem, żeby mi dupa aż tak nie zmarzła. Trafiłem na chyba najgorszy autobus w mieście, który więcej stoi, niż jedzie. Przystanek. Światła. Brrum. Przystanek. Światła. Brrum. 25 minut jazdy. Na pieszo bym w tyle dotarł. Dodam jeszcze, że trochę bałem się usiąść w tym autobusie, bo było tam tyle starszych pań, że pewnie bym dostał torbą za klapnięcie na siedzenie. Panie te opracowały zresztą ciekawy system przekazywania sobie informacji. Całkowicie przykładowo, siedzą sobie Babcia 1 i Babcia 2.
- Moja córka pokłóciła się z mężem – mówi Babcia 1, kiwając smutno głową. – Mieszka teraz u mnie.
- Naprawdę? – dopytuje zatroskana Babcia 2. – Co się stało?
- Któryś raz z rzędu wrócił do domu pijany – odpowiada Babcia 1. – Nie wiem,  jak córka wytrzymuje z tym człowiekiem. Och, to mój przystanek – kończy wypowiedź Babcia 1, wstając i ustępując miejsca Babci 3, która dosiada się z uśmiechem do Babci 2. Babcia 2 czeka, aż Babcia 1 wyjdzie z pojazdu, po czym zwraca się do Babci 3.
- Wiesz, Babciu 3, że zięć Babci 1 to alkoholik?
- OCH, NAPRAWDĘ?

Niesamowity przepływ wieści.

Przeprowadziłem korepetycje. Naprawdę je lubię, zwłaszcza, gdy słyszę o dobry wynikach swoich uczniów. Bardzo budujące, dla obu stron, z tego co wiem. Wspominam o tym również po to, żeby ktoś nie pomyślał że jedyne co robię, to narzekam na wszystko, bo tak nie jest, tylko że komu by się chciało czytać o powodach szczęścia, skoro można sobie sprawdzić, co kogo wkurza. 

Wieczorem zaszedłem do pubu, gdzie na barze stoi mój kumpel. Dosiadłem się do baru i zacząłem pić piwo. Po pierwszym przysiadł się do mnie stały bywalec lokalu, którego nazwę tu Zdziśkiem, bo swojsko. Zdzisiek jest starszym gościem któremu, jak sam twierdzi, „w życiu się popierdoliło”. Jak się okazało, to również były mąż jednej z moich nauczycielek ze studiów i kumpel nauczyciela z gimnazjum. Mały świat. Zdzisiek jest teraz nieszczęśliwie zakochany w kobiecie, z którą się poróżnił, a która tamtego wieczora siedziała dwa miejsca obok niego. Gdy skończyła piwo, które miało być tego wieczora ostatnie, wyszła na papierosa, a Zdzisiek postawił jej kolejkę, niby że na koszt firmy. Jak wróciła, to zaczęła je pić, pomimo wcześniejszych oporów.
- Patrz Zdzisiek, jednak pije – powiedziałem do Zdziśka.
- Wolałbym chyba, żeby je zostawiła i już sobie poszła – odpowiedział Zdzisiek. Gość przychodzi do tego baru, pomyślałem, bo jednocześnie ma nadzieję, że zobaczy tę babkę, a z drugiej boli go, jak już ją widzi.

Biedny facet.

Tymczasem: sobota. Dzień, w którym do końca uświadomiłem sobie, że jestem dorosły: po spojrzeniu na termometr, z własnej woli założyłem kalesony. Korepetycje od rana, drugie z kolei u dwóch młodych dziewczyn. W trakcie zajęć zdążyłem się dowiedzieć prawie wszystkiego o ich sytuacji rodzinnej i niedalekiej przeszłości. Zacząłem się zastanawiać czy ja, kurwa, wyglądam jak konfesjonał. Nauczyłem je co zaplanowałem, mam nadzieję, że z długotrwałym rezultatem, a przerwę przed ostatnimi korepetycjami w tygodniu postanowiłem wykorzystać na kupno nowego płaszcza, jako że starej kurtki nienawidziłem serdecznie i nazywałem ją workiem na ziemniaki. Poszedłem do sklepu, wybrałem płaszcz, zdjąłem z wieszaka, żeby przymierzyć, i w tym momencie poczułem, że coś mi leci z nosa. Przetarcie palcem. Krew.

No nie.

Krew z nosa leci mi w różnych odstępach czasu już od wielu lat, winna jest słaba śluzówka, albo inne bzdety, ale dość rzadko się zdarza, by poleciała mi w tak niedogodnej sytuacji. Kiedyś wykrwawiałem się nosem czekając w tłumie na juwenaliowy pochód, teraz – stojąc nad kurtkami. Zatamowałem krew czapką i pomknąłem do kibla. Dziwnie musiałem wyglądać, sunąc przez korytarz z czapką przy mordzie. W łazience stanąłem nad zlewem i zacząłem jedną ręką rolować sobie tampony z papierowych ręczników a potem je wpychać do kinola. Ciężko się to robi nie mając dwóch rąk do dyspozycji, wobec czego niedługo później wysmarowałem się tą krwią od ust po czoło. Wyglądało, jakbym dostał w mordę. Spoglądałem na siebie w lustrze i patrzyłem na idących za mną gości, którzy kierowali się do pomieszczenia z toaletami. Nie spodziewałem się, że ktoś zaoferuje mi pomoc, ale mogliby na mnie nie patrzeć jak na dziewicę w burdelu. Przy okazji – 50% tych gości nie myło rąk po odlaniu się. BĘDĄC W CENTRUM HANDLOWYM, NIKOMU NIE PODAWAJCIE DŁONI DO UŚCIŚNIĘCIA. Krew leciała 15 minut. Po wszystkim wytarłem z czerwonych kropelek zlew i blat dookoła (spróbujcie to zrobić z kranem na czujnik) i w końcu poszedłem kupić ten płaszcz.

Niedzielę spędziłem w domu, z siostrą. Siostra stworzyła książkę o małpie, która mieszka „w niebieskim domu, ale dosłownie to w żółtym”. Fajnie ma, pierwsza książka z głowy. A ja się tu męczę i gadam ciągle, że kiedyś napiszę, zamiast się wziąć do roboty. Czterolatkom chyba jest łatwiej, nawet jeśli nie mogą same zdecydować, czy chcą ubrać kalesony.

No nic. Kończy mi się herbata mrożona, to ja też skończę, nawet bez szczególnej puenty.
Oby to był dobry, rutynowy tydzień.

wtorek, 14 stycznia 2014

o bibliotekach i czytaniu


Wracając dziś do domu postanowiłem zajrzeć do biblioteki. Bardzo specyficzne miejsce. To znaczy, nie ta konkretna biblioteka, ale biblioteki ogółem. Z jednej strony coś magicznego, bo zastawione książkami półki, przy których można sobie spacerować jak przy wystawie w muzeum, tworzą niezwykłą, rewelacyjną atmosferę. Uwielbiam stare książki, już trochę zużyte, pożółkłe, przesiąknięte tym typowym, bibliotecznym zapachem – czyta mi się to dużo lepiej niż całkiem nowe pozycje prosto z półki w empiku (pod warunkiem, że nie brakuje żadnych stron), nie wspominając już o e-bookach, bo takie czytanie powieści przyjemności bynajmniej mi nie sprawia. Ot, takie tam upodobania. Z drugiej strony natomiast wypożyczenie książek oznacza ni mniej, ni więcej, jak konfrontację z NIĄ.

Z PANIĄ BIBLIOTEKARKĄ.

Nie wiem do końca skąd mi się to wzięło, ale żyję w przekonaniu, że każda bibliotekarka - nawet stosunkowo młoda, o czym przekonałem się podczas studiów - przychodzi do pracy gotowa wyżyć się na Bogu ducha winnych ludziach, którzy po prostu chcą poczytać. Zresztą nie tylko panie bibliotekarki tak mają, bo pamiętam doskonale faceta, który pracował kiedyś w „mojej” wypożyczalni i był znudzony, niemiły, i niesympatyczny, a do tego rudy i miał piegi wszędzie w zasięgu wzroku (co za mieszanka!). Obecnie w bibliotece etatowo rządzi pani w wieku lat 98 na oko, która gada do siebie, piorunuje wszystkich wzrokiem i wygląda mniej więcej tak, jakby chciała tę bibliotekę spalić w pizdu. Nie wiem, nie widziałem nigdy ogłoszenia o poszukiwaniu kogoś na posadę bibliotekarki, ale nie zdziwiłbym się gdyby zaczynało się od słów „Jeśli nienawidzisz życia (…)”. Tak więc podejście do takiej pani z książkami gotowymi do wypożyczenia to karuzela emocji. Dziś spytała mnie, czy coś się zmieniło w moich danych.
- Nie.
- Nie?
- No nie – odpowiedziałem, myśląc, czy aby na pewno nie przeprowadziłem się ostatnio lub nie zmieniłem nazwiska.
- A uczy się pan dalej?
- Och, nie, nie uczę się.
Myślę – koniec. Zataiłem jakąś informację i zostanę zabity oczami. Odetchnąłem z ulgą, gdy uszedłem z życiem. Co zostało mi teraz zrobić, to nie przekroczyć terminu zwrotu, bo TO jest właśnie największy horror bibliotek, który przebija wszystko powyższe. Zdarza mi się zapomnieć o oddaniu książek, trudno, zbrodnia, ale odpowiedzieć za to przed Panią Bibliotekarką – o. ja. cię. Aby uniknąć tego najgorszego, mordującego każdą komórkę ciała wzroku, powolne podejście do lady z przetrzymanymi książkami kwituję zwykle stanowczo słowem „ZALEGAM”. No, wiem, że zalegam, więc nie możesz mnie ochrzanić, babo. Zwycięstwo. Brawo ja.

A co wypożyczyłem? Dostojewskiego i Fitzgeralda. Nadrabiam klasyki filmowe, to klasykę literatury też mogę – i muszę – nadrobić. I pomyśleć, że przygodę z czytaniem zacząłem od komiksów z Kaczorem Donaldem. No, „czytaniem” to też duże słowo, bo na początku po prostu sam dopasowywałem sobie wymyślone przeze mnie kwestie do dymków na obrazkach. Dopiero później uszczuplałem portfele rodziców, bo chciałem czytać więcej i więcej komiksów. I czytywałem coraz więcej, z czasem przerzucając się na książki. Nawet lektury czytałem, o dziwo, choć nie tylko.

Czytanie jest fantastyczne i potrzebne, nie tylko dlatego, że na facebooku 60.000 ludzi lubi profil „Nie czytasz? Nie idę z Tobą do łóżka”. Świetnie jest tak poruszyć wyobraźnię, zatopić się w inny świat, a przy tym poszerzyć słownictwo i skonfrontować różne pisarskie style. Banały, wiem, ale to sama prawda. Kogo obecnie lubię czytać najbardziej? Bukowskiego. Charles Bukowski, pisarz szczery do bólu, sypiącymi inteligentnymi, niebanalnymi, niekiedy kopiącymi w jaja hasłami, którego co drugi cytat chętnie bym publikował jako status. Do tego z piekielnie dobrym stylem, który trafia do mnie (nie mówię, że do wszystkich) w stu procentach, a który najlepiej podsumuje zwrot, na który kiedyś natrafiłem, mianowicie że „pisał jak oddychał”. Sama prawda, i głównie dzięki temu czyta się go bardzo szybko. Chciałbym tak pisać, więcej, można tu mówić o inspiracji. Nim, jako pisarzem, bo jako człowiekiem niekoniecznie.

Książkę zresztą też chciałbym napisać. Miło by było za ileś lat zobaczyć SWOJE nazwisko w bibliotece, na własnym, autorskim dziele. Nawet, jeśli miałoby być kładzione na półce przez kogoś, kto wolałby żeby ta półka płonęła. Może kiedyś - póki co mam te swoje zapiski z dywanu. 

środa, 8 stycznia 2014

o kacu


Nikt nie zaprzeczy faktowi, że nawet najtwardsze łóżko jest wygodne jak nic innego w momencie, gdy trzeba się z niego rano podnieść. Ciężko jest się obudzić, wyjść spod kołdry i zacząć kolejny, długi dzień. Szczególnie, że „jeszcze pięć minut” kończy się często bieganiem po domu w zastraszającym tempie, bo się zaspało.

Nie ma jednak gorszych poranków od tych, które spędzamy na kacu, a przecież problem to bardzo życiowy, bowiem zdarza lub zdarzał się każdemu (poczynając od jakiegoś wieku, mam nadzieję, że nie jednocyfrowego). Kurde, przecież zrobiono nawet trzy filmy oscylujące wokół tego tematu – fakt, że niezbyt lotne i nic by się nie stało, jakby jednak nie powstały, ale wciąż. Ten strach przed otwarciem oczu spowodowany faktem że nie wiemy czy rozboli nas głowa, czy nie. Te buchające z nas opary alkoholu. To nieprzyjemne uczucie w buzi. TEN BÓL GŁOWY. Zresztą, cholera, rozliczenie się z ekscesów poprzedniej nocy może być bolesne w wielu aspektach. Kac-gigant oznacza najczęściej, że noc owa była suto zakrapiana, a to z kolei znaczy, że prawdopodobnie część szczegółów (i nie tylko) wyleciała nam z głowy. Śledztwo, co się mówiło i do kogo, może zaangażować wiele osób, z których każdy ma swoją wersję układanki. Przeglądanie połączeń i wiadomości na telefonie przyprawić może o jeszcze większy ból głowy, niż ten naturalny.

A przecież PODCZAS picia wszystko wydaje się takie proste. Problemy? Jakie problemy? Kolejna kolejka? Pewnie. Kolejny browar? No jasne. Jesteśmy głodni? Smażymy kiełbasę. Dopiero rano okazuje się, że problemy nadal istnieją, że być może kolejka mniej trochę osłabiłaby ból głowy, że bez tego jednego piwa nie byłoby tak ciężko na żołądku, a niezjedzenie kiełbasy sprawiłoby, że nie waliłoby nią w całym domu. I ten ból. Cielesny i mentalny, gdy powoli się przypomina, co robiliśmy poprzedniej nocy. Jak tak myślę, to podczas najbardziej intensywnych kacy człowiek wygląda trochę jakby się cofnął w ewolucji – chodzi zgięty w pół, charczy i śmierdzi. Aż przykro wtedy wyjść na ulicę i obserwować spojrzenia ludzi, szczególnie starszych, które patrzą na twoją skapiszonowaną mordę i pewnie z góry zakładają, że jesteś alkoholikiem, nie myjesz się i jesz koty na śniadanie. Przywoływałem już zresztą żula, który skwitował mnie w takim stanie słowami „chuj wyliniały”. Nic nie jest jednak tak dramatyczne, jak podróż jakimś środkiem komunikacji, gdy jesteś półprzytomny, a twój żołądek krzyczy pełen rozpaczy „ODDAM CI TE PROCENTY”. Zdarzyło mi się tak raz czy dwa i ciężki był to bój, szczególnie, że puszczenie pawia (który wcale by nie był taki piękny) w miejscu publicznym nie przystoi osobie kulturalnej. Fartownie, udało się, chociaż przypłacone zostało to wieloma głębokimi oddechami, kroplami potu na twarzy i dużym, dużym stresem.

Jak ma się kaca, to cały dzień idzie właściwie na marne. Trochę raźniej taki marazm dzielić ze znajomymi w podobnym stanie, jedząc śniadanie rano o 13:00 – każdy wtedy sobie mruczy coś, co w normalnym stanie byłoby słowami, od czasu do czasu uzupełniając własnymi wspomnieniami wydarzenia poprzedniego wieczora. Zdjęcia obejrzeć można. Wodą się podzielić. No i przy okazji dużo łatwiej okłamywać się nawzajem, że „już nic nie pijemy”, niż jedynie samego siebie.

Wbrew pozorom nie piszę tego tekstu w pośpiechu, goniony terminem rozpoczęcia spotkania AA. Zdarza mi się przegiąć, przyznaję – wierzę i wiem, że nie tylko mi. Kac po jednej z takich zakrapianych nocy jest idealną karą za to, że wychyliło się kieliszek za dużo; wtedy właśnie człowiek pyta się „PO CO”, bo przecież kasę wydaną na alkohol można przeznaczyć na coś bardziej trwałego, coś, czego na sto procent nie podarujemy porcelanowej muszli, na przykład nową książkę (z jakiegoś powodu zawsze właśnie tak przeliczam kasę, którą zostawiłem w pubie). Bo przecież można by było ten dzień spędzić nie bojąc się, że się umrze na wybuch czaszki. Bo obeszłoby się bez kaca moralnego, który tak często towarzyszy fizycznemu, a który bywa równie bolesny. Bo przecież jesteśmy poważnymi, pracującymi ludźmi, i tak nie przystoi. I postanawia się poprawę, i żałuje się bardzo, bo nie chce się więcej mieć kaca. A potem znów robi się to samo, bo zabawa, i kac wraca jak bumerang.


Cholerna niekonsekwencja. 

poniedziałek, 6 stycznia 2014

o nauczaniu


Przed pierwszymi praktykami nauczycielskimi na studiach wcale a wcale nie widziałem siebie siedzącego za biurkiem (choć podobno mam kujońsko-profesorską aparycję). Po pierwsze, nie lubiłem pokazywać się przed grupą ludzi; po drugie, nie byłem pewny czy będę w stanie przekazać innym swoją wiedzę; po trzecie, byłem przekonany, że praktyki w gimnazjum skończą się latającymi krzesłami i oglądaniem wnętrza kosza na śmieci. Ewentualnie latającym mną.

Tymczasem, jak już kiedyś wspominałem, na chwilę obecną podoba mi się nauczanie – chociaż fakt faktem, że z uczeniem w tradycyjnej szkole miałem doświadczenie tylko na praktykach, nie jest więc ono szczególnie rozbudowane. Inna sprawa, że po tych praktykach do szkół tradycyjnych akurat nie mam ochoty wracać, szczególnie po przygodach w gimnazjum właśnie, z lekcjami u klasy terapeutycznej (trudne dzieci, te sprawy) na czele. Wymagająca to była robota. Nie dostałem co prawda krzesłem, ani nie skoczyłem na główkę do śmietnika, ale i tak straciłem sporo nerwów. Bardzo miła klasa. Nienawidziłem każdego z osobna. Kilka osobistości pamiętam do tej pory; był sobie gość, który wyglądał jakby w tej pierwszej gimnazjum przebywał już jakieś dziesięć lat. Nie zdziwiłbym się, jakby był w moim wieku. Wielki fan Tibii (pamiętacie co to?). Jedyne zwierzęta, które umiał wymienić po angielsku, pojawiały się właśnie w tej grze, więc wśród „najpopularniejszych zwierząt” miałem na tablicy takie wynalazki jak na przykład szczury jaskiniowe. No okej. Inną osobą był Mateusz. Mateusz sięgał mi gdzieś do klatki piersiowej i był bardzo wyszczekany. Kiedyś obserwująca moją lekcję nauczycielka zabrała mu paczkę papierosów (pewnie palił już z sześć lat) i oddaliła na koniec sali, zostawiając mnie z ogarniętym furią Mateuszem. Mateusz położył nogi na ławce i powiedział, że w takim razie wszystko go pierdoli. Ja też bym go pierdolnął, ale nie mogłem, bo by mnie pewnie wyrzucili ze studiów. Na końcu sali natomiast siedziało dziewczę, które zawsze żuło gumę i jak mantrę powtarzało „kurde”, między kolejnymi słowami. A że z tą gumą w paszczy mówiła bardzo niewyraźnie, to „kurde” brzmiało jak „kude” z akcentem na „ku”. „Ja tego kude nie umiem”. „Kude gdzie mój plus”. Dziś nie ma plusów. „Kude jak to kude nie ma”. Plusy były zresztą jedynym sposobem na to, żeby ta hołota cokolwiek robiła. Przekupne paskudy. Nie wiem, jak udało mi się nad nimi panować (i nad sobą). Pani nauczycielka twierdziła za to, że to oni są cierpliwi i że mogło być gorzej (no mogło, śmietnik, te sprawy). Fajne pocieszenie proszę pani, szczególnie, że przede mną nie miała pani z nimi lekcji.

Inne przeżycia z praktyk nie były aż tak traumatyczne, poza tym, że poziom wiedzy większości gimnazjalistów oscylował w granicach zera. Żeby to było tak mądre, jak i wygadane. Pod tym względem nauczanie w liceum i podstawówce było łatwiejsze. Szczególnie w liceum, bo jednak ludzie są trochę dojrzalsi (z wyjątkami) i zwyczajnie idzie z nimi porozmawiać jak z równymi sobie. W podstawówce za to jest dobrze o tyle, że wszystkie te dzieciaki nawet chcą się uczyć, biegać do tablicy i chwalić wykonanym zadaniem – tak więc, ujdzie. Co by mnie raziło w takim nauczaniu to rutyna. Dzwonek, lekcja, dzwonek. Dzwonek, ta sama lekcja z inną klasą, dzwonek. Wciąż mowa oczywiście o podstawówce/liceum, bo w tym piekle na ziemi co zwie się gimnazjum prawdopodobnie raziłoby mnie wszystko, nawet, jeśli nikt nie szturchałby mnie widłami w tyłek.

To, co jest związanego z nauczaniem i mi się podoba, to a) praca jako lektor, b) korepetycje. Obie te formy pozwalają nawiązać nieco większą więź z uczniami, co jest przydatne, bo dużo lepiej uczy się kogoś, kto nie jest tylko jedną z trzydziestu anonimowych twarzy. No i w mniejszej grupie zwyczajnie panuje trochę większy ład i lepsza atmosfera. Do tego, sorry, ale uczucie w momencie, gdy wpatruje się w ciebie kilkoro 30-parolatków którzy chcą TWOJEJ wiedzy i dla których TY jesteś niejako wzorcem, jest po prostu świetne i budujące. Szczególnie, gdy słyszysz o pochwałach kierowanych w twoją stronę. Możesz sobie stanąć przed lustrem i powiedzieć „chłopie, jesteś zajebisty”. Możesz, ale nie musisz. I nie rób tak, bo będziesz wyglądać jak idiota.  

Nie wiem, czy będę do końca życia rozwijać się w tym kierunku. Nie wiem nawet, co będę robić jutro, więc nie porywam się na myślenie o ileś-lat-w przód. Na chwilę obecną nie narzekam, a co przyniesie przyszłość, to się okaże. Jeśli za ileś lat będę dostawać kwiaty na dzień nauczyciela, to okej. I wcale nie dlatego, że lubię kwiaty, czy coś.

Tylko te gimnazja zlikwidujcie.

sobota, 4 stycznia 2014

o rodzeństwie


Muszę nadmienić, że tytuł tego wpisu odnosi się tylko do młodszego rodzeństwa. Konkretnie mojego. Nie będę przecież pisać o rodzeństwie w ogóle, bo i co odkrywczego można napisać w tej kwestii – albo się rodzeństwa darzą miłością, albo nienawidzą. Albo kłócą bez przerwy, albo wspierają bezustannie. Albo wszystko naraz, w zależności od dnia. Jak to w życiu i w rodzinie.

Do rzeczy.

Rok 2010 był dosyć rewolucyjny. Napisałem maturę. Zdałem maturę. Chciałem się dostać na studia. Dostałem się na studia. Poznałem trochę ludzi, którzy mieli niemały wpływ na to, jaki teraz jestem. I do tego wszystkiego straciłem możliwość by mówić, że jestem jedynakiem, bo oto dziewiętnaście lat po moim urodzeniu na świat przyszła posiadaczka najładniejszych oczu w historii: Kamelia. Nie mylić z „Amelia”, bo zastrzelę.

Dziewiętnaście lat to naprawdę spora różnica wieku. Cały mój względny spokój życia jedynaka zaburzony został pojawieniem się w domu łóżeczka, wanienki, wózka, krzesełka do jedzenia, miliarda zabawek i tony pieluch. Nagle uświadomiłem sobie, że chyba mam trochę mały dom. No i zjawiła się Młoda, nazwana przeze mnie szumnie Pulpetem, bo była mała i okrągła. Działo się to pod koniec kwietnia, a więc niecały miesiąc przed maturą – przyznam, że aktywne uczestniczenie w opiece nad noworodkiem to całkiem dobra wymówka, by w ogóle nie zaglądać do książek. Oczywiście pod warunkiem, że tym noworodkiem jest właśnie rodzeństwo, a nie własne dziecko, żeby potem nie było. Pierwsze dni/miesiące były istnym szaleństwem – wejść nagle w rolę brata. Coś, czego nigdy do tej pory bym się nie spodziewał. A dobry brat weźmie przecież siostrę na ręce („nie upuść, nie upuść, nie upuść, O W DUPĘ, uff, trzymam”), przypilnuje,  jak mama pójdzie do fryzjera („niech tylko nie płacze, niech tylko nie płacze”), albo – przykro mi, Młoda – zaśpiewa kołysankę.

Tak więc życie szanownej siostry polegało na początku na ciągłym spaniu i ssaniu cycka. Rzec można, że realizowała męskie marzenia. Tymczasem w czerwcu zdarzyło się coś, co nie ukrywam, że trochę przewaliło mi psychikę w tą i z powrotem. Pamiętając, że będąc dzieckiem dusiłem się kiedyś jabłkiem, miałem lekką traumę, że coś podobnego stanie się z Młodą. No i niestety, Młoda zadławiła się w nocy zaległym mlekiem. Mały cud, że mama przebudziła się i zobaczyła, że dziecko się dusi; udało się ją odratować. Nie zmienia to faktu że obserwowanie bezbronnego dziecka które wybałusza oczy nie mogąc złapać oddechu jest kurewsko przerażające. Nigdy więcej.

Incydent taki nigdy się nie powtórzył, ale przez kilka miesięcy dosłownie baliśmy się spać w obawie że TO znowu się stanie. Młoda rosła i rośnie nadal. Nawet nie pamiętam dobrze poszczególnych etapów jej życia. Ot, siostra leży, siostra raczkuje, siostra gaworzy, siostra gada. Siostra wyrasta na charyzmatyczne, przebojowe dziewczę. Już nieraz słyszałem, że o, będę musiał siostry pilnować. Szczerze? Myślę, że nie będę musiał, bo pomimo tego, że Młoda skończy w tym roku dopiero cztery lata, to już nie daje sobie w kaszę dmuchać. W żaden sposób. I jest tak mądra, tak rezolutna, że odzywa się we mnie braterska duma. Uczę Młodą rysować. Młoda rysuje lepiej niż ja w jej wieku. Pokazuję Młodej bajki, które sam oglądałem w dzieciństwie. Młoda jest nimi zachwycona. Młoda umie pisać, liczyć do dziesięciu, zna na pamięć kilka wierszy i piosenek. Jest szczera do bólu i można z nią porozmawiać jak z dorosłym, na wiele tematów. O bracie sądzi, że jest leniem, że ciągle coś pisze zamiast się z nią bawić, że za bardzo wali alkoholem, gdy budzi się rano na kacu. Ale przy tym dodaje, że brat jest fajny, że robi dobre jedzenie i że ją wszystkiego uczy. Nawet języków. Młoda umie się już przedstawić po angielsku, mówiąc uroczyście „Majnejmiu Kamelia”. Młoda potrafi bez precedensu ochrzanić wszystkich dookoła („uważaj, tylko ciągle kręcisz się i kręcisz!”) i mówi, że nie chce pójść do przedszkola, bo będzie się tylko wkurzać. A mnie, pomimo tego, że pojawienie się Młodej w moim życiu było dla mnie sporym zaskoczeniem i nie wiedziałem, jak przyjmę jej pojawienie się na świecie, Młoda rozczula jak nikt inny. Pewnie, wkurza mnie czasem bardzo, szczególnie, gdy nie daje mi się wyspać. Jasne, że nie jestem zachwycony faktem, że chcąc, nie chcąc, znam na pamięć ramówkę Mini Mini i imiona wszystkich kucyków z My Little Pony. Ale nie wyobrażam sobie życia bez niej w domu. Za cholerę. Bo to świetne uczucie, gdy taki Krasnal ma cię za wzorzec, albo gdy mówi, że będzie trzymać kciuki, gdy wyjeżdżasz na egzamin. Gdy przyjdzie się przytulić, kiedy coś jej dolega. Kiedy twoi znajomi mówią, że masz super siostrę. Albo gdy ta siostra powie coś, co rozłoży cię ze śmiechu (jak na przykład historię o tym, jak to babcia odmawia kojonki słuchając jakiegoś jadia). To właśnie wtedy się myśli, że naprawdę dobrze być starszym, dużo starszym bratem - gdy wie się, że ktoś, kto ma przed sobą jeszcze tyle życia, chce czerpać od ciebie to, co najlepsze, i że w przyszłości będzie dostępny, jeśli będzie się chciało z kimś porozmawiać. Byle tylko tego nie zepsuć, no.

Fajnie mieć młodsze rodzeństwo.

środa, 1 stycznia 2014

o jednej z "innych" nocy


Nie wyspałem się w Nowy Rok. O Jezu, jak się nie wyspałem. Nie pomógł ani kubek kawy, ani pyszne ciasto mojej Mamy jako sposób na docukrzenie się, ani nawet euforyczne wrzaski mojej siostry, bo załadowała jej się gra w komputerze – moje powieki znacznie przybrały dziś na wadze i grawitacja szczególnie chętnie ściąga je w dół. Aura też zresztą nie pomaga. Póki co walczę, ale chyba już niedługo. Pomimo tej rosnącej narkolepsji walkę z powiekami toczę w dobrym humorze. Udany Sylwester, nie powiem. Tańce, śpiewy, dużo jedzenia (bardzo dobrego!), picia też niemało, a w dodatku nie mam kaca. Żyć, nie umierać. Aż szkoda, że w mojej rodzinie nikt nigdy się nie żeni – pochodziłbym na wesela. Dobre są takie noce, które różnią się od innych. Które się pamięta.

Jedną z takich „innych” nocy w moim życiu spędziłem błądząc w lesie i po polach. Nie poszedłem, oczywiście, błądzić w lesie i po polach bo mi się nudziło. Będąc na studiach, należałem do sekcji turystycznej; pieszej, mówiąc inaczej. Polegała ona – nie zgadniecie – na chodzeniu piechotą po różnych, dłuższych trasach. Imprezą cykliczną są tam tzw. nocne marsze na orientację, i właśnie w czymś takim postanowiliśmy, wraz ze znajomymi, wziąć udział. Bo przygoda, bo może wygramy. Tymczasem okazało się, że niewiele brakowało by nasza wyprawa stała się kanwą do scenariusza jakiegoś taniego slashera.

Zaczęliśmy w wiejskiej świetlicy, pod wieczór. Nie wiedziałem za wiele o przebiegu rozgrywki, tyle, że w 3 osobowej drużynie mamy znaleźć punkty oznaczone na mapie. Przecież to nic trudnego czytać mapę. Gdy zatem wraz z dwoma kolegami otrzymałem te, jakże cenne, kawałki papieru, raźno ruszyliśmy do przodu. Pierwszy punkt znaleźliśmy bez problemu i dumni z siebie ruszyliśmy dalej. „Jesteśmy świetni” wkrótce przerodziło się w „jesteśmy nieźli, ale z tym drugim punktem może być kłopot”, a jeszcze później w „gdzie my kurwa jesteśmy”. Podczas poszukiwania punktu numer dwa (i trzy) zdążyliśmy dojść na skraj jakiejś skarpy, po kostki wejść w bagno i trzy razy wrócić do tego samego miejsca. W pewnym momencie uznaliśmy więc, że te dwa punkty nie są takie ważne i ruszyliśmy do przodu.

Spotkaliśmy po drodze inną drużynę i dalej postanowiliśmy pójść w szóstkę. W końcu co sześć głów, to nie trzy. Nasz naturalny talent do czytania map sprawił jednak, że wyszliśmy poza teren, który obejmowały. Tak więc zamiast – przypuszczalnie – iść sobie leśną drogą, wybraliśmy się na rewelacyjną przeprawę przez pole wyłożone zbitą od zimna ziemią (było BARDZO zimno) i  z fragmentami oddzielonymi od siebie drutem kolczastym, przedzieranie się przezeń wyglądało zatem jak sadystyczna wersja gry w gumę. Pole kończyło się prywatną posesją. Prywatna posesja musiała stać się nieco bardziej publiczna, bo była jedyną możliwością wydostania się na główną drogę. Hop, przez płot. Żaden pies nie wgryzł nam się w dupy, więc to już był jakiś sukces tej wyprawy. Kolejny nadszedł niedługo później, bo oto znaleźliśmy PUNKT. Ominęliśmy wcześniej z pięć, co prawda, ale PUNKT był PUNKTEM.

Dalsza droga prowadziła przez las. Próbowaliśmy zbierać te punkty, naprawdę. Każde z podejść kończyło się jednak czymś na zasadzie „a może tuuuuuaaaaa nie”. Powoli docierało do nas, że chyba jednak nie jesteśmy mistrzami mapy (kompasu używaliśmy tak dla zasady). Było coraz zimniej, coraz ciemniej, a latarki świeciły coraz słabiej. Po drodze znaleźliśmy coś, co wydało nam się punktem opisanym jako „dom dla zwierząt”. Otóż spisaliśmy numer karmnika na drzewie. Tydzień później okazało się, że tak naprawdę chodziło o ogromny paśnik który stał sobie gdzieś na polanie. Na postoju zjedliśmy czekoladę o konsystencji marmuru i duszkiem wypiliśmy wrzącą herbatę z termosu. Dzień jak co dzień.

Highlight tej morderczej acz sympatycznej wyprawy nastąpił w momencie, gdy przemierzaliśmy szosę. W nogach mieliśmy już kilkanaście kilometrów i powoli włóczyliśmy po drodze, świecąc sobie latarkami. Zza pagórka wyjechał samochód. Przepuściliśmy go, po czym usłyszeliśmy za sobą pisk opon i pojazd się zatrzymał. Prowadził go koleś rozmiaru na oko dwa na dwa metry; obok siedział jego kolega.
- Jakiś problem? – spytał kierowca, a mój przemarznięty umysł założył, że pan Kloc chce nam pomóc w dotarciu do celu. Nadzieje okazały się płonne, gdy pytanie zostało uzupełnione poematem w którym „kurwa” rymowało się z „kurwa”, a jedynym środkiem interpunkcyjnym było „kurwa”. Z poematu domyśleliśmy się, że celowo chcieliśmy go oślepić, że nie widział kto idzie i mógł nas potrącić. Kloc postanowił prawdopodobnie wymierzyć nam karę za to, że niemal sprawiliśmy że nas przypadkowo zabił, i tym razem chyba stwierdził, że zabije nas celowo, bo wyskoczył z auta i zaczął jak kula do kręgli obijać się o wszystkich barkiem. Do mnie nie zdążył dotrzeć (na szczęście – z moją posturą takim ciosem pewnie złamałby mi kręgosłup), bo jego kolega chyba uświadomił sobie, że jakby Kloc nas zabił za to, że prawie nas zabił, to byłoby to trochę nielogiczne. Na szczęście.
- Misiek – rzekł, wychylając się przez okno. – Chodź.
Misiek posłusznie przerwał szarżę, zawrócił do auta i odjechali. Po tej przygodzie mieliśmy w dupie wszystkie pozostałe punkty i jak najszybciej chcieliśmy dotrzeć na metę. Przeżyliśmy jeszcze chwilę grozy, gdy Misiek wracał (skądkolwiek), ale że dzielnie stłoczyliśmy się na poboczu krzycząc szeptem „CHOWAĆ SIĘ”, to przejechał obok i nas nie zauważył. Wciąż twierdzę, że jechał w tamtą stronę żeby zakopać jakieś zwłoki.

Bardzo szybko przebyliśmy resztę drogi, rozglądając się już nie za punktami, ale za tym, żeby Misiek nie wyskoczył z pobliskich krzaków, dzierżąc maczetę. TAK. META. Zdaliśmy nasze mapy i spisane punkty (prowadzący był w szoku, że przyszło nam do głowy że numer karmnika będzie poprawną odpowiedzią), zostaliśmy wyśmiani, gdy opowiedzieliśmy o przygodzie z Miśkiem i nad ranem wróciliśmy do domów. Spałem wtedy jak dziecko. Emocjonująca noc. Do tej pory miło wspominamy, choć wkrótce miną trzy lata.

Jakiś czas później sprawdziłem wyniki zawodów. Nie byliśmy ostatni! Pomimo tego, że nie zebraliśmy prawie żadnego punktu, nie byliśmy na końcu tabeli! Sukces.

I nie ma żadnego znaczenia, że przedostatni byliśmy tylko dlatego, że drużyna pod nami została zwyczajnie zdyskwalifikowana.