Poprzedni
wpis zakończyłem zdaniem „Mam wrażenie,
że kolejny wpis będzie o pewnych dziesięciu filmach.”. Tak oto słowo staje
się innym słowem, a ja zabieram się do wypisania listy dziesięciu tytułów,
które z jakichś powodów zostawiły w mojej pamięci duży ślad i które zawsze mogę
na jednym wydechu wyrecytować, kiedy ktoś pyta mnie o moje ulubione filmy. Wszystko
to znane dzieła, tak myślę, aczkolwiek większości z nich daleko do wakacyjnych
hitów za miliony dolarów, które to jeszcze więcej dolarów zysków przynoszą, bez
większego znaczenia czy rzeczywiście są tego warte. Przejdźmy do konkretów.
Kolejność
oczywiście losowa.
THE LORD OF THE RINGS: THE FELLOWSHIP OF THE RING.
Pomimo
tego, co napisałem na wstępie, to właśnie od jednego z tych „droższych” filmów
rozpocznę moją wyliczankę. Nie pamiętam, czy literacki pierwowzór Władcy
Pierścieni chciałem przeczytać jeszcze przed filmem, czy już po, w każdym razie
do pewnego momentu proza Tolkiena wchodziła mi dość opornie, co mogło być też
poniekąd spowodowane kiepskim polskim tłumaczeniem wydania, które ówcześnie
miałem w rękach – takim, w którym spolszczano niepotrzebnie nazwy własne, co
bardzo raziło podczas czytania. W każdym razie za którymś razem (i mając inne
wydanie) całkowicie wciągnąłem się w ten świat, styl Tolkiena mnie zachwycił, a
ja sam wpadłem w podziw nad potęgą jego wyobraźni. No, ale tyle, jeśli chodzi o
wspominki z czytania, bo o tym mógłbym też się rozpisać (czyżby kolejna notka?);
przejdźmy do samej ekranizacji.
Pierwszy
seans zaliczyłem na TVN, więc wiadomo, lektor i reklamy wydłużające już i tak
bardzo długi film. Mimo to kilkunastoletni ja zaliczył opad szczęki, gdy
ujrzał, jak wygląda Śródziemie, jak prezentują się postacie na ekranie, jak
wspaniała muzyka dobiega z głośników. Film przyspieszył mi bicie serca, zaangażował
całkowicie, przejął i wzruszył, a myślę, że to tylko część z całego spektrum
emocji, jakie wtedy poczułem. Fantastyczne poczucie przygody, rewelacyjnie
rozpisane i obsadzone postacie, wreszcie prawdziwa magia kina, która unosi się
nad każdym centymetrem taśmy filmowej. Od tamtej pory pierwszą część trylogii oglądałem
kilka razy i każdorazowo jestem tak samo oczarowany tym, co zaprezentował nam
Jackson i spółka. Muzyka, o której wspomniałem, to jeden z najlepszych
soundtracków, z jakimi się spotkałem - z utworem Breaking of the Fellowship na czele, jak ten utwór na mnie działa,
to historia. Kolejne części, choć również świetne, nie są według mnie takim
ideałem, jak pierwsza z nich – już o Hobbitach
nie wspominając, bo te oglądam bez większego zaangażowania, ot, fajny
blockbuster. Nad Drużyną – niezmiennie
zachwyt.
FINDING NEVERLAND.
W
Polsce znany jako Marzyciel. Niby
tytuł pasujący do filmu, ale jednak zatracający niejako dwojakie znaczenie
oryginału. No mniejsza. Tak się złożyło, że film z Deppem i Winslet też
pierwszy raz obejrzałem w telewizji, nawet nie wiem, czy nie przypadkiem, ale
jak tak siadłem i zacząłem oglądać, to nie ruszyłem się sprzed telewizora ani
na milimetr, póki się nie skończył. Cudowny, ciepły film o sile wyobraźni, choć
nie tylko o tym, w każdym razie na pewno bardzo wartościowy. Historia o
przyjaźni autora Piotrusia Pana z
pewną rodziną urzeka przede wszystkim niezwykle naturalnym i prawdziwym
ukazaniem relacji obu stron, w czym duża zasługa aktorów (Winslet bardzo
szanuję jako aktorkę, natomiast oglądanie Deppa bez twarzy pomalowanej czymś
dziwnym to miła odmiana), ale jest też dziełem BARDZO inspirującym, zwłaszcza
dla tych, którzy – no właśnie – czerpią przyjemność z pisania. Głównie dzięki
temu znalazł się na tej liście. Także i przy okazji tej pozycji muszę wspomnieć
o muzyce ją ilustrującej, nie tylko dlatego, że jest zwyczajnie śliczna i
urocza, ale także z tego powodu, że jej autorem jest Polak, Jan A.P. Kaczmarek,
który został zresztą za swoją pracę nagrodzony Oscarem. Słusznie, bo dzięki
jego muzyce wiele scen nabiera dodatkowej magii, której i w tym filmie zresztą
całkiem dużo.
12 ANGRY MEN.
Cofamy
się niemal 60 lat w przeszłość, by przyjrzeć się dziełu Sidneya Lumeta z 1957.
Film dziejący się praktycznie w jednym pomieszczeniu; tak naprawdę jest to
rozmowa tocząca się między dwunastoma tytułowymi mężczyznami, którzy tworzą
ławę przysięgłych i mają rozstrzygnąć, czy oskarżony jest winny, czy też nie. Punkt
wyjściowy jest dokładnie tak prosty, na jaki brzmi, ale JAK TO SIĘ OGLĄDA.
Niesamowite, jak wciągający może być film zupełnie oparty na dialogach, jak
porywające może stać się oglądanie konfrontacji dwunastu odmiennych
charakterów, z których każdy wnosi coś do historii i nie jest zbędnym
zapychaczem miejsca. Fascynujące studium odmiennych podejść do jednego
problemu. Scenariusz powstał jako sztuka, najpierw w teatrze telewizji, a potem
w teatrze stricte, i rzeczywiście, ma się podczas oglądania poczucie, jakby
siedziało się bezpośrednio przed sceną i podziwiało wybitne przedstawienia. A
że ja lubię teatr, to tym bardziej na plus. Wspaniały film, który zrobił na
mnie olbrzymie wrażenie i kazał się zastanowić „czemu ja nie widziałem tego
wcześniej”.
GARDEN STATE.
Debiut
reżyserski Zacha Braffa, którego szersze grono kojarzy pewnie z głównej roli w,
bardzo dobrym skądinąd, serialu Scrubs.
Historia o zmagającym się z depresją facecie, który po wielu latach wraca w
rodzinne strony - do Garden State właśnie – i spotyka tam całe mnóstwo
znajomych z młodości, a przy okazji przerywa milczenie, które panowało między
nim a jego własnym ojcem. No i, oczywiście, poznaje pewną dziewczynę. Bardzo
specyficzny film, który chyba trzeba poczuć, bo puszczałem go już kilku osobom
i reakcje były dość mieszane. Nie zmienia to jednak faktu, że jest to naprawdę
sprawnie napisany (także przez Braffa) film, mogący się poszczycić kilkoma BARDZO
dobrym dialogami, a sam motyw powrotu po latach jest sam w sobie świetnym
punktem wyjściowym. Jeśli chodzi o powód, dla którego znalazł się na mojej
liście, to w sumie ciężko mi go sprecyzować w jednym zdaniu, ot, obejrzałem Garden State kiedyś w nocy i pomyślałem
że gdybym mógł, to też chciałbym zrobić taki film. Z tak dobrym soundtrackiem.
Z Natalie Portman w głównej roli żeńskiej. Z tak wspaniałą sceną, jak ta ze
zdjęcia. Poruszający podobne tematy. Taki prawdziwy, choć nieco absurdalny, co
w sumie się nie wyklucza. Rzeczywistość potrafi być dużo bardziej absurdalna
niż kino.
PULP FICTION.
Chyba
nie trzeba nikomu przedstawiać. Chciałem tutaj napisać, że w sumie nie wiem,
czy to mój ulubiony film Tarantino, ale przypomniałem sobie fajne zdanie, że
wybranie ulubionego filmu tego reżysera to jak wskazanie ulubionego dziecka. Wobec
tego nie napiszę, bo na liście i tak go wstawiam, nie tylko za to, że jest doskonały,
ale też dlatego, że to pierwszy film QT, który obejrzałem. Co ciekawe,
doceniłem go dopiero za drugim obejrzeniem (dzień po pierwszym). Nawet nie
wiem, co mogę napisać odkrywczego o tym dziele. Że ma niesamowity scenariusz i
postacie? Wiadomo. Że niektóre sceny to absolutny klasyk i trudno je wyrzucić z
pamięci? Oczywiście. Że pomimo tego, że trwa ponad dwie godziny, to zlatuje w
okamgnieniu? Taaak. Fenomen, wydaje mi się, że za każdym seansem można w tym
filmie odkryć coś nowego. Wystarczy.
BEFORE
SUNRISE/BEFORE SUNSET/BEFORE MIDNIGHT.
Wiem,
to trzy filmy. Nie umiałbym jednak wybrać jednego do umieszczenia tu, tym
bardziej, że wszystkie są tak samo ważne, jeśli chodzi o losy głównych
bohaterów – Jessego i Celine, bezbłędnie odgrywanych przez Ethana Hawke i Julie
Delpy. Każdy kolejny film z trylogii dzieje się 9 lat po poprzednim, i
dokładnie po tylu latach był kręcony przez tą samą ekipę. Fabuła? Fabuła polega
na tym, że w każdym filmie Jesse i Celine rozmawiają. Na różne tematy, w
zależności od części. To kolejne oparte na dialogach filmy w tym zestawieniu, a
są to dialogi tak mądre, tak soczyste, i tak boleśnie prawdziwe niekiedy, że
rozmowy głównych bohaterów chłonie się wręcz, i smakuje niczym najlepsze wino.
Oglądając spacery tej dwójki miałem nieraz złudzenie jakbym sam w nich
uczestniczył i, posługując się kamerą jako „oczami”, na bieżąco analizował to,
co mówią, czasami tylko gorąco się w myślach zgadzając z którąś z tej dwójki.
Delpy i Hawke mają taką chemię, że aż ciężko uwierzyć, że naprawdę nie są parą,
a grają tak naturalnie, jakby improwizowali – być może dlatego, że w części
drugiej i trzeciej byli współautorami scenariusza. Znakomitość. Obowiązkowo.
(500) DAYS OF
SUMMER.
Kolejna
tzw. życiówka w zestawie. Film reklamowany jako komedia romantyczna, co moim
zdaniem jest dla niego nieco krzywdzące, jako że do typowego kom-romowego
schematu mu daleko - zresztą sam narrator wspomina na początku, że choć jest to
historia o chłopaku, który spotyka dziewczynę, to NIE JEST to historia miłosna.
Świetny, świeży, oryginalny film, który wziął z zaskoczenia chyba zarówno
widzów, jak i mnie samego, bo nie spodziewałem się przed obejrzeniem, że to
będzie aż TAK dobre. Fabuła skacząca dowolnie po tytułowych 500 dniach pozwala
spojrzeć widzowi na związek dwójki głównych bohaterów z zupełnie nowej
perspektywy niż w "tradycyjnych" filmach i skontrastować początkowe
jego etapy z tym, co następuje po jakimś czasie, a nie będzie dużym spoilerem
jeśli napiszę, że następuje rozstanie. Jako widzowie mamy więc okazję
przeanalizować CO do niego doprowadziło i rozważyć, czy można było tej sytuacji
zapobiec, a także przemyśleć zachowanie obu stron tej relacji. Maksymalnie
urocze sceny z pierwszych tygodni związku przeplatają się z gorzkimi migawkami
z dni późniejszych i uderzającymi prawdziwością dialogami (a ja dobre dialogi
bardzo w filmach cenię, jeśli nie zauważyliście!). Joseph Gordon-Levitt i Zooey
Deschanel (ach!) mają świetną chemię i w swoje postacie wchodzą z niesamowitą
naturalnością. Dodać do tego KAPITALNY soundtrack (z The Smiths na liście!) i
jedną maksymalnie kopiącą w ryj scenę - czekajcie, aż ekran podzieli się na
dwie części - w rezultacie mamy film, do którego mogę wracać regularnie i zawsze
będę kiwać z uznaniem głową nad tym, jak świetnie udało się reżyserowi ukazać w
półtorej godziny tak zawiłą w gruncie rzeczy relację. Brawo.
LOST IN TRANSLATION.
Pierwszy
raz zetknąłem się z tym filmem w autokarze sunącym po Egipcie. Telewizor był
trochę mały i trochę daleko, więc w sumie nie do końca widziałem, co się
dzieje, ale zainteresowałem się na tyle, że sięgnąłem po niego sam, jakiś czas
później. Pokochałem od pierwszego obejrzenia w całości. Coppoli udała się nie
lada sztuka, bo niezwykle sugestywnie ukazała kilka rzeczy jednocześnie – zagubienie
w zupełnie obcym miejscu, ogólne życiowe osamotnienie, wreszcie relację między
dwójką głównych bohaterów, niby obcych dla siebie, a jednak rozumiejących się
doskonale w konkretnej sytuacji – i nie tylko w niej – tak, jakby znali się
całe życie. Zero w tym fałszu i przekłamania. Znowu – życiowe. Końcówka zawsze
sprawia, że mam gulę w gardle. Poza tym jest to po prostu ślicznie nakręcony
film, snuj trochę, ale ile w tym klimatu, szczególnie jeśli chodzi o warstwę
audiowizualną. No i ma Scarlett J. i Billa M., których uwielbiam oddanie od
czasu pierwszego seansu. Szczególnie tą pierwszą. Trudno mi Lost in Translation określić jednym
słowem. W każdym razie wielbię.
THE LION KING.
Nudne
już robi się moje pisanie o Królu Lwie,
no ale nie mogę nie umieścić go na takiej liście. Jeśli ktoś śledził moją, hm,
internetową twórczość literacką, to pewnie kojarzy historię o pirackiej kasecie
z tą animacją, którą mój ojciec przytachał swego czasu do domu, i która już od
początku nie zachwycała ani jakością obrazu, ani dźwięku. Oczywiście mały
Łukasz jeszcze wtedy nie był HD-dziwką i nie musiał widzieć porów na skórze
aktorów, żeby w pełni cieszyć się filmem (to chyba jakaś taka obronna reakcja
na słaby wzrok, pff), w dodatku w Królu
nie ma nawet żadnych aktorów, więc nic nie stało na przeszkodzie, żebym jeszcze
gorzej doprawiał tę taśmę oglądając ją codziennie. W sumie mam ją do dzisiaj,
ale niech już spoczywa w spokoju. Tak czy inaczej Król Lew to chyba pierwsze tak duże emocje, które przeżyłem na
filmie (antylopy, Mufasa, tato, chodźmy,
ekhm, chlip), to pierwszy zachwyt nad filmową muzyką, to jeden z symboli
dzieciństwa, do którego od 20 lat co jakiś czas wracam i do którego moja
sympatia nigdy nie spadła i nie spadnie. Definicja sentymentu.
THE KID.
Przyznam,
że jeśli chodzi o ostatnią pozycję na liście, to miałem nie lada problem, bo de
facto wszystkie te najważniejsze filmy, które gdzieś tam głęboko w moim sercu
siedzą, wymieniłem. Zrobiłem sam ze sobą burzę mózgu - który jeszcze z tych
wszystkich filmów, do których zwyczajnie pałam sympatią, przedstawić w tej
notce z mojej perspektywy? Po paruminutowych rozmyślaniach i przemyśleniach,
czy wstawienie Titanica byłoby bardzo
niemęskie (nie byłoby!), postawiłem na niespełna godzinny film Chaplina.
Dlaczego? Po pierwsze, bo, wcale nie oryginalnie, uważam go za genialnego
twórcę i krok milowy w dziejach kina. Po drugie, zwyczajnie lubię jego filmy i
filmy nieme i/lub czarno-białe same w sobie. Brak kolorów jest na swój sposób
bardzo klimatyczny i często owocuje doskonałymi kadrami. Po trzecie, Brzdąc pasuje mi do tego schematu
filmów, które stawiają na emocje i relacje międzyludzkie, a jest o tyle
wspaniały, że wszystkie te emocje przekazuje bez słów. Jakkolwiek cenię dobre
dialogi, tak tutaj nawet nie są one potrzebne, bo Chaplin-aktor i
Chaplin-reżyser wszystko potrafi pokazać gestem, wzrokiem, a wtóruje mu Jackie
Coogan jako tytułowe dziecko, które jest tak prawdziwe w swoich uczuciach, jak
tylko – no właśnie – dziecko być może. Piękny, wzruszający film, a duet
Włóczęga-brzdąc jest po prostu ikoniczny. Gdy niedługo przed śmiercią
podstarzały Chaplin odbierał honorowego Oscara, jedną z osób na widowni był
dorosły Coogan, który patrzył na to, jak jego filmowego towarzysza sprzed 51
lat (!) kilkaset ludzi hołduje kilkunastuminutową salwą oklasków, i sam się do
nich dołączał. TO jest dopiero emocjonalne.
*
I
tyle. Jak widzicie, i jak widzę sam, większość tych filmów skupią się głównie
na relacjach międzyludzkich, na słowach, jakie między tymi ludźmi padają (lub
nie), lecz także na pewnej dozie sentymentu, która się z nich wydziera; można
zatem powiedzieć, że, co oczywiste, moja natura przejawia się nie tylko w
piosenkach, które są dla mnie ważne, lecz także w dziełach kinematografii
cenionych przeze mnie. Cóż mogę więcej powiedzieć – jeśli dotrwaliście do tego
momentu, to doczekaliście się chwili, w której polecę wam którykolwiek film z
tej listy, którego nie mieliście jeszcze okazji obejrzeć. Zatem polecam.