czwartek, 20 lutego 2014

o Facebooku


Pewnie nie wszyscy  ludzie - w miarę dorośli ludzie, no dobra - wiedzą, jak brzmi, powiedzmy, Rok 1812 Czajkowskiego, za to wszyscy doskonale zdają sobie sprawę, jaki dźwięk wydaje czat na Facebooku gdy dostajemy wiadomość, rozróżniają dźwięk pojawiający się kiedy ktoś doda nowy komentarz pod statusem, przy okazji którego byliśmy aktywni,  i wiedzą, jakie to ciekawe przekonać się, kto akurat polubił nasz post albo zdjęcie.

Zerkam na to długie zdanie, które właśnie napisałem, i zapewniam: nie jestem hipokrytą, wiadomo, ja też wiem to wszystko i też zawsze z wywalonym jęzorem rzucam się do powiadomień by zobaczyć, kto dał lajka (wmawiam sobie, że to normalne, bo to jest normalne, no nie? Nie? NIE?). Usprawiedliwię się jednak tym, że Facebooka traktuję głównie jako sposób komunikacji ze znajomymi, bo kto teraz używa komunikatorów, a także jako sposób do dzielenia się własną twórczością i rzeczami, którymi się interesuję i które lubię. Tym sposobem na przykład ktokolwiek ma świadomość istnienia tego bloga. Natomiast dysputy w komentarzach ciągnące się przez cały wieczór, jeszcze za czasów studiów, będę miło wspominać przez długie lata. Bardzo szkodliwe dla próby nauki na kolokwium, za to pomocne w umacnianiu kontaktów w grupie (no cóż, przez fejsika też się da…).

Nie będę tu oszukiwał, nie zawsze Facebook służył mi jako forma komunikacji, kiedyś było to po prostu narzędzie do GRANIA W FARMVILLE, co z perspektywy czasu wydaje mi się strasznie idiotyczne, wiecie, myślenie, czy aby przypadkiem nie zwiędną mi truskawki, których nawet nie zjem. Ale willę można było postawić i miało się poczucie spełnienia. I krówki były. Moim pierwszym statusem była prośba o wysłanie mi krowy. Smutne to trochę. Mogę jedynie zapewnić, że potem już w nic więcej nie grałem, choć zaproszeń do tej pory dostaję mnóstwo, i wciąż liczę, że kiedyś władze Facebooka wprowadzą coś takiego jak szybka odpowiedź do nadawcy o treści „NIE, KURWA, NIE CHCĘ GRAĆ W TWOJE CANDY CRUSH”. Nie rozwinęłoby to na pewno przyjaźni, ale za to jaki spokój. Były też quizy, i też je rozwiązywałem, bo to było takie ważne by dowiedzieć się, prezydentem jakiego kraju mógłbyś zostać… eee, nie.

Pamparampam. Przejdźmy dalej.

Co mi się jeszcze podoba na Facebooku, to fakt, że można dość szybko być na bieżąco z nowinkami na temat ulubionych zespołów, aktorów, aktorek, reżyserów, słowem – wszystkich, którzy mają aktywne profile. Bardzo wygodne. Nie wspominając o takich perłach, jak strony typu Bareizmy wiecznie żywe czy Nagłówki nie do ogarnięcia. Zrobię im reklamę, bo warto, choć to i tak bardzo popularne strony. POLECAM, Łukasz B. Co mi się natomiast nie podoba (musiał przyjść ten moment, wpis bez mojego narzekania nie jest wpisem), to dużo innych stron namiętnie zakładanych przez ludzi. Pomijam już nawet te tworzone przez gimnazjalistów, z trzema błędami ortograficznymi w każdym z czterech wyrazów w nazwie (tak uśredniając) i emotikoną na końcu. Przede wszystkim zawsze raziły mnie te profile typu Spotted czy Hejted. Jeśli jakimś sposobem ktoś nie wie, co to, to oświadczam, że Spotted to taka jaskinia ludzi, którym ktoś się spodobał i do kogo bali się zagadać, więc piszą anonimowe posty w nadziei, że ten ktoś zagada do nich. Kiedyś nawet widziałem jak koleś sięgający mi do pach z szarmanckim uśmieszkiem powiedział do przechodzących obok dziewczyn „Widzimy się na Spotted”. A to podrywacz, no, no. Hejted natomiast jest miejscem, gdzie się mówi co lub kogo się znienawidziło (angielskie hate – nienawidzić, uczcie się, uczcie)!

Przeglądam czasem z nudów, co ludzie tam piszą, i w sumie typowe wypowiedzi wyglądają mniej więcej w taki sposób: Widziałem cię w tramwaju, drapałaś się po nosie, kichnęłaś i posmarkałaś się po cycki, jesteś słodka, polub ten wpis. Albo: Widziałam cię na przejściu dla pieszych… gdy zapaliło się zielone, puściłeś bąka, fajne miałeś rurki, ale bąk trochę jebał. Lub też: Pozdrawiam przystojnych jedenastolatków przechadzających się powoli przed maską mojego samochodu wczoraj o 7:47, mieliście ładne czapki, odezwijcie się, Roman, lat 40. To ze Spotted. HEJTUJĘ kelnera który nie pocałował mnie w rękę przy podawaniu mi pizzy, niewychowana kurwa! HEJTUJĘ kanara, który śmiał sprawdzić, czy mam bilet, pierdolony złodziej! HEJTUJĘ HEJTED BO WSZYSCY TU HEJTUJĄ. No, a to z Hejted. Bardzo przydatne, nie powiem, chyba zacznę tam publikować bloga w częściach.

Mógłbym jeszcze pisać o zdjęciach, które wrzucają ludzie, a które nigdy nie powinny ujrzeć światła dziennego, albo o merytoryczności niektórych postów. Ale czym to wszystko jest przy ostatniej modzie na PIWNE WYZWANIA! Poważnie, nie potrafię wyrazić, jak idiotyczna jest ta inicjatywa. Wypij piwo, albo krata. Czekam jeszcze na pomysł, żeby wypić przed kamerą pół litra duszkiem, bo inaczej do końca życia wódka na twój koszt. Potem spirytus, potem denaturat, i tym sposobem umrą wszyscy użytkownicy Facebooka, a kraty nikt nie dostanie. Kolejne smutne zakończenie.

Jakie to ironiczne, że wywód o Facebooku wrzucę za chwilę na Facebooka. Tyle dobrego, że nie na Hejted. Przynajmniej na truskawki już nie czekam.

Te wirtualne, bo prawdziwe to bym sobie chętnie zjadł. 

poniedziałek, 17 lutego 2014

o kinie


Dosłownie i w przenośni. Za rok stuknie dwadzieścia lat, od kiedy pierwszy raz zasiadłem na sali kinowej. Grali wtedy Pocahontas Disneya. Seans odbył się w kinie Światowid, w którym nie byłem co prawda już wiele lat, ale wciąż pamiętam je bardzo dobrze, i to właśnie w tym stanie, tym, sprzed dwóch dekad. Przed filmem zawsze grała muzyka, ściany od góry do dołu wyłożone były boazerią, lampy miały kształt półokręgów, a gdy gasły, po obu stronach sali widać było jedynie zielony napis EXIT nad drzwiami wejściowymi i wyjściowymi. Ekran był za kurtyną, która odsłaniała się w momencie rozpoczęcia filmu. Po seansie od razu wychodziło się na dwór i mijało ścianę z rewelacyjnym graffiti, teraz, niestety, już zamalowanym. Wszystko to tworzyło KLIMAT, zupełnie inny niż w ten multipleksach, rzekłbym – lepszy.

Samego seansu Pocahontas nie pamiętam, bo z tamtego dnia bardziej utkwiło mi w pamięci wywrócenie się na lodzie przed wejściem do kina, ale do Światowida wracałem często. Miałem szczęście wychowywać się w czasach, gdzie DOBRYCH filmów skierowanych dla dzieci było mnóstwo, głównie dzięki złotej erze Disneya i pierwszym dokonaniom Pixara. Tym sposobem w kinie zaliczyłem między innymi obie części Toy Story - na drugiej siedziałem w pierwszym rzędzie i czułem się jakbym oglądał mecz tenisa, non stop kręcąc głową w obie strony - Dawno temu w trawie, Herkulesa, Mulan, Goofy’ego na wakacjach, a z filmów aktorskich rzeczy takie jak Flubber, którego od lat dziewięćdziesiątych nie oglądałem ponownie, i chyba dobrze się stało. W każdym razie wtedy mi się podobał. Pierwszą poważną produkcją, którą oglądałem w kinie, tj. taką bez dubbingu, tylko z napisami, był chyba Hulk z 2003 roku, na którego spóźniłem się 10 minut, bo źle podano mi godzinę rozpoczęcia seansu, a kto wtedy myślał, by takie rzeczy sprawdzać w Internecie. Dzięki temu przegapiłem całe zawiązanie akcji i nie do końca kumałem później, o co chodzi, ale że miałem w  tamtym czasie etap oglądania animowanych seriali z uniwersum Marvela, to i tak byłem zachwycony. Sentyment i sympatia do tego filmu pozostała mi do dzisiaj i tym sposobem jestem jedną z jakichś dziesięciu osób na świecie, które go szczerze lubią. Ostatni raz byłem w Światowidzie w 2005 roku. Fajnie byłoby przejść się tam ponownie.

Oho, chyba mam plan na przyszłość.

Było też drugie kino, które już w ogóle nie istnieje, ku boleści sentymentalnej strony wielu mieszkańców Elbląga. Nazywało się Syrena i byłem tam tylko dwa razy, nie mogę więc powiedzieć, żebym ze szczegółami pamiętał wnętrze, aczkolwiek wiem, że to było kolejne z tych klimatycznych, „prawdziwszych” kin, a w holu stała tekturowa Maska (ten z zieloną twarzą, wiecie). Kino to zburzono parę lat temu w celu wybudowania tam nowoczesnego budynku. Budynek ów nie został postawiony do dzisiaj. Szkoda.

Oczywiście moja przygoda z kinem jako kinematografią nie ograniczała się jedynie do wizyt w kinie jako miejscu, nawet za dzieciaka. Ostatecznie, odtwarzacz wideo pracował w domu na wysokich obrotach. Na Króla Lwa nie dotarłem do kina, czego żałuję, na szczęście w domu pojawiła się piracka kaseta z kopią, której daleko było do czegoś, co można było nazwać nawet nie wysoką, ale dobrą jakością. TO NIC. Młóciłem to nagranie tyle razy, że taśma zdarła się pewnie jeszcze bardziej, a dźwięk zaciągał gorzej, niż na początku. Powtarzam: TO NIC. Śmierć Mufasy przeżywałem nadal tak samo, Krąg życia wyśpiewywany na początku filmu niezmiennie wywołał na moich rękach gęsią skórkę, a muzyka Hansa Zimmera była pierwszym krokiem do mojego zakochania się w muzyce filmowej w ogóle. Tak przeżywałem ten film, i to chyba świadczy o jego sile, bo chociaż dzisiaj oglądam dużo produkcji,  już w najlepszej dostępnej jakości (którą zresztą wielbię i dumnie nazywam się HD Dziwką), to sama jakość obrazu nie wystarczy przecież, żeby dzieło w pełni docenić. Tym bardziej szanuję filmy, którym udało się mnie zachwycić w podobnym stopniu, jak to zrobił Król Lew w momencie, gdy miałem te cztery czy pięć lat.

Kochane VHSy. Co obejrzałem w kinie, musiało stanąć na półce (przepraszam, portfelu mamy). Tym sposobem do dziś w szafie na przedpokoju mam całą wystawę kaset z ulubionymi bajkami z dzieciństwa, i nie tylko. Czy to wyrzucę? Nie. Dlaczego? Znowu: SENTYMENT.  Sentyment zawsze jest dobrą wymówką, przy niechęci wyrzucenia czegoś na śmieci, albo oddania dalej. Przynajmniej moją.

Dziś oglądam dużo filmów – tak nowości, jak i klasyków, których wciąż mam do odrobienia całkiem sporo – ale do kina chodzę już rzadziej. Odstraszają mnie ceny biletów, które wciąż wydają mi się wyższe i wyższe; niedługo dojdzie do sytuacji, że typowa polska rodzina stanie przed dylematem „albo idziemy do kina, albo jemy w kolejnym tygodniu”. Odstraszają mnie reklamy, które czasem trwają tyle, ile 1/3 filmu. Ale przede wszystkim odstraszają mnie ludzie, którzy nie chodzą do kina na film, ale chodzą do kina i kropka. Kino, miejsce spotkań towarzyskich i pogaduch, dobre jak każde inne? NIE. Przekleństwo tych czasów – kiedyś nie było opcji, że z co drugiego rzędu świecić będzie do mnie (zawsze siadam na górze) logo facebooka z czyjegoś telefonu, albo że ludzie będą dookoła smrodzić tym, czym pewnie można byłoby się najeść (taniej) w restauracji. Do końca życia będę pamiętać rozbrajający tekst gościa, który, obserwując ludzi wnoszących na salę MNÓSTWO ŻARCIA, skwitował sytuację słowami „Kurwa, ja kiedyś przyniosę bigos w słoiku i spytam, czy mogę odgrzać”. Mam nadzieję, że zrealizował zamiar.

Z jednej strony Kina nie znam - od tej drugiej, mianowicie. Czyż nie każdy chciał w pewnym momencie zagrać w filmie, stanąć przed kamerą, zdobyć sławę, wykazać się umiejętnościami, udzielać wywiadów, i wiele więcej? Nieraz wyobrażałem sobie (chyba za dużo sobie wyobrażam) siebie samego; albo przed, albo za kamerą, albo nawet jako scenarzystę, w każdym razie TAM, na planie, otoczony całym tym zgiełkiem, tą atmosferą, która, mam nadzieję, byłaby dokładnie taka, jak widzę ją w myślach. Choć mam wrażenie, że rzeczywistość mogłaby się okazać trochę bardziej rozczarowująca, niż mi się wydaje, to co mi tam, może kiedyś sprawdzę, tymczasem będę szukać najlepszego, co kino ma – dla widza – do zaoferowania.


Tylko wróć, Światowidzie z lat 90. 

niedziela, 9 lutego 2014

o wyprawach do Egiptu


Maj 2008, maj 2009, sierpień 2009. Trzy razy, jak byłem w Egipcie, każdy z nich inny, ale spojrzenie na ten kraj zupełnie takie same. Nie planuję w przyszłości pisać przewodników, niemniej własną opinię – taką, której zresztą w katalogach się nie znajdzie – jak najbardziej wydać mogę. W końcu to mój blog, ha. Żeby było przejrzyściej, całość podzielę na kilka „rozdziałów”.

pogoda

Wiadomo. Pogoda jest taka, że sprzyja wszystkim pragnącym wyjechać na wakacje w celu smażenia dupska na leżaku. Prawdę mówiąc nie wiem, co to za frajda smażyć dupsko parę godzin pod rząd, chociaż chyba większa, niż pójście do solarium i pozwolenie na zamknięcie się w trumnie ze światłami, żeby potem wyjść na ulicę trochę bardziej brązowym. Na plaży przynajmniej można posłuchać szumu fal. Oczywiście temperatury są nieco mniej odpowiednie, gdy już trzeba pochodzić po ulicy (wbrew pozorom kiedyś należy przestać smażyć dupsko). Do listy rzeczy, których nie lubię, dorzucić możecie rozpływanie się pod wpływem ciepła. Bardzo ciekawie chodzi się po jezdni, gdy pod nogami topi ci się asfalt. Szczytem było zwiedzanie piramidy schodkowej w Sakkarze, gdzie temperatura odczuwalna wynosiła mniej więcej trzysta stopni, a mama, żeby mnie ochłodzić, wlała mi za koszulkę butelkę wody, która miała być zimna, ale nie, była kurewsko gorąca i doprowadziła do tego, że prawie postradałem zmysły. Och, kochane ciepełko. Co było przerażające, to fakt, że w tej samej Sakkarze, w tym samym miejscu, w którym niemal wrzeszczałem z powodu spływających po moim ciele potu i gorącej wody, tubylcy w pełnym biegu ganiali za piłką, ubrani w czarne swetry i jeansy. Ochujałem.

miejscowi

O Arabach myśli się, że ich główne hobby to wysadzanie siebie samych, wysadzanie ludzi dookoła, porywanie kobiet, robienie zamieszek, islamizacja Europy i sprzedawanie byle gówna za duże ceny (wpis nie ma celu propagowania treści rasistowskich). Nie wiem z pierwszej ręki jak to jest z tym wysadzeniem się nawzajem, bo nigdy nie widziałem, żeby któryś eksplodował, mnie – jak widać – też nie zbombardowano, ale z tym sprzedawaniem to JAK NAJBARDZIEJ PRAWDA. Metody tych ludzi są niezwykłe. Potrafią na przykład zamknąć cię w sklepie i nie otworzyć drzwi, dopóki czegoś nie kupisz. Na hasło, że jesteś z Polski, krzyczą „POLSKA POLSKA ALEKSANDYR KWAŚNIWSKI”, albo pokazują zawieszoną na ścianie TORBĘ Z BIEDRONKI i śpiewają piosenkę z reklamy tejże sieci. Taksówki? Byle nie ufać taryfiarzom i taksometrowi, za to targować się o cenę od razu i stanowczo, bo inaczej naciągną tak, że w hotelu pozostanie słono zapłakać. Warto też liczyć się z faktem, że na czas jazdy pasażer zamienia się w wór ziemniaków, bo przecież czas to pieniądz. Kasa to zresztą ważna rzecz dla Arabów. Wysłać dzieci na ulicę, by żebrały o bakszysz, to dla nich nic nadzwyczajnego. Dzieci te są zresztą często ułomne/zniekształcone, z tego prostego powodu, że wywodzą się ze związków kazirodczych. Zero barier. Zero. Wydaje się zresztą, że wszyscy są tam dokładnie tacy sami, a jeśli – z pozoru – nie, to bardzo skrzętnie to ukrywają; a nuż trafi się jakaś Rosjanka, która kupi coś Miłemu Panu  prawiącemu komplementy (a przecież wszyscy są mili!), nawet, jeśli Miły Pan będzie miał lat 20, a ona 60. To musi być miłość.

Odrażający jest sposób, w jaki ludzie ci traktują i postrzegają kobiety. Pomijam już to, jak ubrane chodzą Arabki – zapakowane, przy czterdziestostopniowych upałach, w czarne szaty i nawet rękawiczki, bez których nie mogą nawet się wykąpać. To, jak Arabowie traktują turystki, to jest dopiero kosmos – bo tak bardzo przedmiotowo, jak się tylko da. I znów wracamy do braku barier. Podczas pobytu w Kairze, widziałem gościa, który siedział na ławce, obserwował przechodzące przyjezdne i, uwaga, walił konia. W miejscu publicznym, bez oporów. Wtedy zabrakło mi słów, by to skomentować, braknie mi ich także teraz. Dzicz.

miasta

Kurort wypoczynkowy, taki jak Hurghada, to z pozoru dość ładnie wyglądające miasto – bardzo specyficzne, oczywiście, bo wypchane po brzegi hotelami (co robi całkiem niezłe wrażenie, biorąc pod uwagę, że jeszcze 20-kilka lat temu była to prosta wioska rybacka), plus z naprawdę dużym ruchem w samym centrum, gdzie trudno się nie natknąć na mnóstwo stoisk i sklepów, z których, oczywiście, niosą się okrzyki GUD PRAJSES GUD PRAJSES. Mniej różowo jest naturalnie w dzielnicach, do których turyści się aż w takim stopniu nie zapuszczają, czyli w sumie chyba standard. Szczury, ciemno, ludzi mało, trochę strach, nie powiem. Prawdziwym molochem jest jednak Kair. Wspomniałem już o tym, co lokalni robią w wolnych chwilach na ławce, dodam jeszcze, że najciekawszym sportem ekstremalnym jaki można uprawiać w Egipcie, jest przechodzenie przez jezdnię w godzinach szczytu. Samochody się tam nie zatrzymują. Albo się trafi na moment, w którym akurat nie będzie ruchu, albo zaryzykuje życie przez lawirowanie pomiędzy pędzącymi pojazdami, albo po prostu zostanie się na wysepce, aż zostanie się roztopionym przez słońce. Proste. Kair to zresztą bardzo zasyfione miasto; na ulicach widywałem tam niewielkie dziury, które funkcjonowały prawie jak kubły na śmieci na każdą okazję. Zastanawiam się, czy ktokolwiek to sprząta. Pewnie nie.

turyści

Bywa, że turyści robią dokładnie taką samą wiochę, jak tamtejsi. Jeśli nie większą. Przodują w tym Rosjanie, którzy są wszędzie, którzy zawsze się mądrzą i wykłócają, i którzy zachowują się na miejscu jak władcy świata i okolic. Kiedyś na przykład pan Rusek zrobił w hotelu awanturę, bo ktoś mu zajął krzesło, które sam opuścił jakieś pół godziny wcześniej. Ale jego było to krzesło i tylko jego, bo był Ruskiem. Trafiłem kiedyś na dyskotekę. Ludzi jak na lekarstwo. Wokół – ruskie. Wiadomo, panie – gwiazdy, wesoło podrygiwały wszystkimi dostępnymi na ciele fałdami i bawiły się w królowe disco. Jedna z nich, wcale nie tak młoda, w spódniczce, która kończyła się w połowie uda i z trudem opinała dwie kłody, szumnie nazwane przez nią nogami, wiła się na parkiecie jak groteskowo gruby wąż. Kręciła tą swoją wielką dupą, jakby robiła to zawsze, co nie znaczy, że było to szczególnie atrakcyjne. Dupa wirowała przy samej podłodze, a spódniczka nie była w stanie za nią nadążyć. Baba tak wiła pośladami, że w końcu z gaci wypadła jej podpaska. To był kolejny raz, jak ochujałem w Egipcie. Nie wiedziałem czy mam rzygnąć, czy się roześmiać. Podpaska leżała na parkiecie, a królowa disco nadal machała tą dupą, chyba nieświadoma, że się rozpada. Pewnie bawiła się lepiej ode mnie. Żadna tam z tych turystek nie ma zresztą problemów z pokazywaniem ciała, co mnie trochę dziwi, bo jakbym ja wyglądał tak, jakbym miał wypchnąć z basenu całą wodę jednym skokiem, to bym chociaż założył jakąś koszulkę. Cóż, może wychodzą z założenia, że jest ich więcej do kochania. Czasem się pewnie sprawdza.


***

Z innej beczki. Widziałem kiedyś, jak turysta umarł na plaży. Wychodził z wody, tyłem, bo miał założone płetwy, i nagle huknął na plecy. Dookoła śmiechy, jak to zwykle w momencie, gdy ktoś się wypieprzy. Gorzej, że facet padł bez ruchu i tak został. Jakaś dziewczyna spróbowała go wreszcie reanimować, ale tylko buchnęła mu krew z ust, nosa i uszu. Trup na miejscu. Zmiana ciśnienia podczas pływania, słońce, pewnie jakieś uwarunkowania i problemy fizyczne – wszystko złożyło się na to, że dosłownie rozpieprzyło mu serce. Gość był na plaży z żoną, która przybiegła dopiero po jakimś czasie, jak już było wiadomo, że po wszystkim. Jej reakcja była chyba gorsza, niż sam fakt oglądania czyjejś śmierci. Przyjechała z mężem na wakacje, a wrócić do domu miała już sama. Można sobie wyobrazić, co się z nią działo.

Chyba już starczy o tych turystach.

zabytki

Jak pierwszy raz jechałem do Egiptu, to byłem niezwykle podekscytowany, bo zawsze chciałem zwiedzić najważniejsze zabytki tego kraju. Sam pomysł na wycieczkę też był zresztą świetny, bo spora jej część opierała się na rejsie po Nilu statkiem, z którego schodziło się na jakieś zwiedzania. Głównie to chciałem zobaczyć piramidy i przyznam, że w tym przypadku nie zawiodłem się w żadnym stopniu – uczucie, które wywołał we mnie ich ogrom i myśl, jak trudno musiało być je zbudować, mogę określić tylko jako zachwyt. Wielkość tych wszystkich kompleksów robi zresztą ogólne wrażenie. Bardzo fajne poczucie obcowania z przeszłością i okazja do przemyśleń, ile pracy włożono w stworzenie tego wszystkiego, oraz jak dobra musiała być to praca, skoro jej efekty można podziwiać do dzisiaj, po kilku tysiącach lat. Problemem było jedynie to, że przy którejś świątyni/posągu z kolei, oglądanie ich zaczęło mnie trochę nużyć, bo to tak, jakby czytało się ileś razy tę samą książkę, tylko że z trochę inaczej ułożonymi słowami. Ale i tak to zwiedzanie to coś, co najmilej wspominam z tego kraju.


Dobra, już. Nie miałem zamiaru nikogo zachęcać lub zniechęcać do wyjazdu do Egiptu, w końcu i tak najlepiej przekonać się na własnej skórze, co i jak. Zwiedzić warto. Porobić zdjęcia warto. Sam zresztą ustrzeliłem kilka niezłych. 

Tylko nie kręćcie dupami przy parkiecie. 

wtorek, 4 lutego 2014

o sobie samym


Tak, to ja.

Zauważyłem, że najtrudniejszym zadaniem, jakie mogę postawić ludziom na lekcjach, jest opowiedzenie o sobie. Pal licho gramatykę, słownictwo, konstrukcje – polecenie wymienienia swoich wad i zalet to najgorsze świństwo, jakie mogę zrobić. Nie wiem tylko czemu; może dlatego, że własnych wad najczęściej nie chcemy widzieć, a zaletami ciężko podzielić się tak, by nie wyjść na snoba. Wszyscy tacy skromni. Serio, to jest aż TAK trudne?

Sprawdzę.

Łukasz B. o Łukaszu B. Może powinienem chlapnąć sobie browar, żeby być trochę bardziej kreatywnym, ale że moi uczniowie nie siadają ze mną pod wpływem (no, mam nadzieję), to zostanę uczciwy. O, pierwsza zaleta. Urodziłem się w 1991 roku, tydzień po terminie, dwudziestego pierwszego listopada. Tym sposobem rzutem na taśmę załapałem się na bycie zodiakalnym Skorpionem. Mój poród przyjmowała pijana pani lekarz. Dobrze, że nie urwała mi głowy. Z drugiej strony nie wiem, kto jej pozwolił wykonywać zabieg. Radzono potem mojej mamie, by nazwała mnie Januszem, bo miał wtedy imieniny. Nie wiem, co to za logika, ale cieszę się, że jednak jestem Łukasz.

Pierwsze, co powiedziała o mnie jedna z dwóch moich babć to to, że jestem najbrzydszym dzieckiem
na porodówce. Bardzo krzepiące.

Nie wiem, jakie jest moje pierwsze wspomnienie. Mam ciocię, która podobno pamięta tyle, że nie zdziwiłbym się gdyby na którymś rodzinnym spotkaniu opisała ze szczegółami wygrany przez siebie wyścig do komórki jajowej. Ja akurat mam tendencję do pamiętania rzeczy niepotrzebnych, mówiąc szczerze, takich jak dokładna data jakiejś imprezy, słów, które ktoś wypowiedział, i innych tego typu pierdoł (za to historycznych dat i definicji na testy nigdy nie mogłem spamiętać, dziwna sprawa). O tym, co porabiałem za gówniarza, wiem głównie z opowieści mamy i starych nagrań na VHS. Na przykład, byłem wielkim fanem Polskiego Zoo. To był taki program satyryczny o polityce, gdzie przedstawiciele ówczesnego Rządu przedstawieni byli jako kukły-zwierzęta. Po nocach potrafiłem to oglądać. Fajne były te kukły. Poza tym, oczywiście, zagrywałem się w pegazusa, oglądałem filmy Pixara i Disneya, czytałem komiksy z Kaczorem Donaldem, zacząłem rysować pierwsze „większe” rysunki, a także zapełniałem 96-kartkowe zeszyty komiksami własnego autorstwa. Mam to wszystko do dzisiaj i jestem niemal przerażony moją dziecięcą fantazją, która zresztą nakręcała się z wiekiem, do tego stopnia, że w jednym z moich komiksów Kaczor Donald, z dziobem wyglądającym – przypadkowo - jak poroże, współpracował z Supermanem i Batmanem.

Twórcza strona mojej osobowości przebijała się zresztą przez całe życie. Tak jak wspomniałem, od małego lubiłem rysować, pisać zresztą też – okazyjnie tworzyłem wiersze (bardzo kiepskie, miałem wtedy jakieś 10 lat), wypracowania na polski zawsze pisałem z przyjemnością, zdarzało mi się nawet opisywać jakieś pojedyncze dni swojego życia, ot tak, z nudów. Z kolei parę lat temu zapisałem 400 stron zeszytowych czymś, co miało być powieścią. Nie skończyłem tego, bo uznałem w pewnym momencie, że okrutne gówno, ale zachowałem sobie na pamiątkę i czasem wracam do tego rękopisu. Miałem fajne pomysły, ale nie umiałem ich ładnie ubrać w słowa. Czasem myślę, że wrócę do tego i poprawię. Może i wrócę.

***

SKORPION – OPIS ZNAKU ZODIAKU.

Skorpiony są znane ze swoich intensywnych odczuć, determinacji i silnego zaangażowania we wszystko co robią. No, skoro tak mówi Internet, to musi to być prawda. I po części jest… Zbyt łatwo się angażuję, zbyt wczuwam w pewne sytuacje, co często kończy się wcale nieprzyjemnie. No dobra, angażowanie się nie zawsze jest złe – szczególnie, jeśli postawię sobie cel, który chcę osiągnąć, wtedy to sama korzyść, mieć takie poczucie misji narzuconej samemu sobie. Tak jak ten blog, na przykład. Już prawie dwa miesiące nie wymiękłem. Całkiem zgrabnie.
Nie lubią powierzchowności i przeciętności. To prawda. Najgorsze, co można o czymś lub o kimś powiedzieć, to „przeciętny”. Lubię, gdy coś wyzwala emocje, pozytywne lub negatywne, ale nie zostawia zupełnie obojętnym. I zawsze mam nadzieję, że tak NIE działa moja twórczość, gdy już się nią dzielę.
Są obdarzone bardzo dużą siłą psychiczną. Oj, nie, nie do końca.
Są wnikliwe, analityczne i nieustępliwe. W tym miejscu zaśmiałem się pod nosem, bo raz, że uświadomiłem sobie że robię – no właśnie - analizę siebie, w dodatku na podstawie jakieś prostej strony o astrologii, a dwa, że to prawda – lubię wnikać i drążyć pewne sytuacje. Czasem to aż się wkurzam na siebie, jak bardzo, bo moja skłonność do plotkowania zaprowadzi mnie kiedyś na stanowisko prezesa Koła Gospodyń Wiejskich, o ile oczywiście takie stanowisko w ogóle istnieje. Dla mojego dobra może lepiej, żeby nie. Tyle dobrze, że nie plotkuję jeszcze z koleżankami mamy. Koleżanki mamy bardzo lubią plotkować, i chyba nawet chciały, żebym to kiedyś zaznaczył, prawdopodobnie po to, żeby o tym poplotkować. Cwane.

***

Zawiesiłem się. Cholera, mówienie o sobie jednak jest trudne. Wybaczcie, uczniowie.

Myśl, myśl, zostaw tę astrologię, wykaż więcej inwencji. Wiem. Wada: łatwo się denerwuję o pierdoły, ale jednocześnie brakuje mi jakiejś stanowczości. Wada/zaleta: Nie potrafię nie pomóc, kiedy ktoś mnie prosi. Zaleta: podobno mam niezłe poczucie humoru. To akurat fajne. Wada: pomimo dobrego poczucia humoru miewam problemy z przebiciem się w nowym towarzystwie (przynajmniej na trzeźwo, i na szczęście rzadziej niż kiedyś, kiedy nie potrafiłem wcale). Wada: dużo narzekam. I tak dalej…

Wyczerpały mi się baterie. Zastanowiłem się tylko, czy ktoś inny podałby za mnie te same cechy w tym samym kontekście, bo kurde, naprawdę ciężko spojrzeć obiektywnie na siebie samego. Albo będziemy mówić, że jesteśmy zajebiści, albo zaparują nam czaszki od myślenia o własnych wadach (patrz wyżej), albo z fałszywą skromnością stwierdzimy, że nie, w sumie to nie jesteśmy nikim specjalnym. Pieprzenie, każdy ma w sobie coś wyjątkowego, o ile znajdzie się ktoś, kto tę wyjątkowość drugiej osoby wykaże. Może to ja powinienem zacząć mówić uczniom, co w nich najlepsze.