Od
paru lat niejako z ciekawością obserwuję to, w jaki sposób obchodzi się
pierwszy dzień listopada. Niby na pierwszy rzut oka nie powinno być w tym dniu
niczego, co by się nadawało na poświęcanie temu okolicznościowego wpisu, ale
schemat, który widzę co roku, niejako zachęcił mnie do wylania tych myśli na
elektroniczną kartkę, co też czynię, bo ile można.
Pierwsze,
co się w ogóle rzuca w oczy, to ilość ludzi, jaka pojawia się w ten dzień na
ulicach. Na cmentarz chodzę pieszo, bo jakbym miał się kisić w autobusach
wypełnionych pasażerami w 200%, to bym dojechał prosto na swój pogrzeb, jako że
umarłbym z nerwów/uduszenia/zaczadzenia. Wczoraj tak się jakoś złożyło, że na
cmentarz szedłem w momencie, jak większość spacerowiczów już z niego wracała.
Czułem się jakbym szedł na spotkanie ze stadem rozwścieczonych byków. Nie wiem,
czy to perspektywa sytego obiadu, czy radość, że się odbębniło postawienie tych
zniczy, czy po prostu potwierdzenie tego, że ludzie już nie potrafią się nie
spieszyć, ale lawirowanie wśród nich było dosyć utrudnione. Przy tym zewsząd
wpatrywali się we mnie z plakatów kandydaci na prezydenta miasta, otoczeni
pustymi obietnicami wypisanymi wielkimi literami. Nikt już chyba nie zwracał uwagi
na te wszystkie obietnice, pomimo tych uparcie wpatrujących się ze słupów kandydatów.
Fakt
pojawienia się na ulicach takiej ilości ludzi zmierzających na cmentarze
wykorzystują, co jest zupełnie naturalne, handlowcy, rozprowadzający głównie
znicze i kwiaty. Ale nie tylko. W końcu, według toku rozumowania
przedsiębiorczych handlowców, święto zmarłych jest doskonałą okazją, aby
rozstawić się na ulicy z balonami, hot-dogami i watą cukrową. To zupełnie
normalne, że chodząc między grobami nabiera się ochoty na hot-doga. Wczoraj, gdy
odpalałem znicze, hot-dog to było jedyne, co krążyło mi po głowie, a jakże. Oczywiście
nie wszyscy są tak wyrozumiali. Niewyrozumiała była na przykład pewna pani,
która rozbawiła mnie wręcz swoją bezpośredniością i niebagatelnymi metodami wychowawczymi.
Otóż idzie sobie pani i jej kilkuletnia córeczka w pobliżu jednego z tych
festynowych stoisk, które do otoczenia pasują jak pięść do nosa, nieuniknione
jest więc, że dyndające balony zwrócą wkrótce uwagę młodocianej. Rzeczywiście,
zauważa je i machinalnie wyciąga rękę, żeby krótkim paluszkiem pokazać atrakcję
mamie. Wywiązuje się krótki, acz dosadny dialog.
-
Mamo, patrz, balony! – woła uradowana dziewczynka, z nadzieją w głosie, bo a
nuż dostanie jeden z nich…
-
To nie jest święto na balony – odpowiada jej mama. – Ten pan ma nasrane w
głowie.
Dziewczynka
opuszcza głowę. Może i jeszcze nie rozumie, co to znaczy „nasrane w głowie”,
ale jest więcej niż pewne, że już zawsze będzie pamiętać, iż na pierwszego
listopada balonów kupować nie przystoi. Pan ze stoiska nie zwraca uwagi na
słowa mamy i nadal kasuje ludzi za watę. W głowie nasrane, a w portfelu pełno.
Co
z towarami umożliwiającymi uczczenie zmarłych nieco bardziej, niż hot-dog?
Zadziwia mnie kreatywność ludzi odpowiedzialnych za projekty zniczy. Słowo to
ciekawe, swoją drogą, bo może być wielorako interpretowane. Dla mnie znicz to
ot, mała, szklana kulka z metalowym przykryciem, którą zapala się jako symbol
pamięci po zmarłym. Ktoś, kto więcej czasu spędza w sieci, niż w świecie
rzeczywistym, rzeknie pewnie, że znicz to kwadratowy nawias, w środku którego
znajduje się gwiazdka, i że nie ma lepszego sposobu na uczczenie zmarłego, jak
tylko spam takim oto symbolem po forach wszelakich . Jeszcze innym znicz
kojarzyć się może ze złotą, szybką kulką, którą musiał złapać główny bohater
pewnej znanej książkowej i filmowej historii, poruszając się na miotle. Z kolei
dla niektórych znicz to symbol nie pamięci o bliskich, a bogactwa. Im większy,
tym lepszy. Coś jak z piramidami i faraonami. Tu już nie wystarczy mała,
szklana kulka. Dlatego właśnie producenci zniczy muszą wprowadzać na rynek
lampki bardzo wysokie, bardzo szerokie, bardzo pękate, bardzo jakiekolwiek. Dlatego
niektóre pomniki giną pod warstwą szkła, rozstawionego na każdym centymetrze
kwadratowym nagrobnej płyty, żeby ludzie widzieli, że tak bardzo kochano daną
osobę, że teraz stawia się im znicze większe od ich głowy, ozdobione aniołami,
odblaskami, najlepiej jeszcze grające jakąś melodię, zamiast po prostu postawić
małą lampkę, wytrzeć pomnik, odgarnąć liście, ustać nad grobem i w milczeniu
powspominać zmarłego, wszystkie te chwile z nim spędzone, ewentualnie by
pomyśleć o tych, których wspólnie spędzić już się nie zdążyło, pomimo chęci. Bo chyba na tym
powinien ten dzień – czy też wyprawa na cmentarz - polegać. Na wyciszeniu się,
uczczeniu zmarłych, chwili zadumy; jak ktoś czuje potrzebę, to ewentualnie na
modlitwie, ale to już według woli. Nie na wyścigu, kto zrobi z miejsca pochówku
większy cyrk. Tak bym to widział.
Wychodzi
więc na to, że chyba znowu wymagam za dużo od dzisiejszych czasów i że nie
umiem się dostosować. Patrząc na większość ludzi chodzących po cmentarzu można
odnieść wrażenie, że pojawili się oni aby pokazać nowe ubrania/pogadać/pośmiać
się, tylko w międzyczasie stawiając znicze tu i tam. Makijażem się można
pochwalić, nowymi butami, nawet nowym dresem, jak kto woli. Ba, zdjęcie można
sobie zrobić, jak jedna pani wczoraj, która, smartfonem większym od swej dłoni,
fotografowała dziecko – chyba swoje, nie wiem – wcinające kanapkę na ławce, z
grobami w tle. Gdzieś tam, w rzadkich przypadkach, rzeczywiście siedzieli sobie ludzie, którzy w milczeniu wspominali
bliskich – czy to starsi, wpatrujący się w pamiątkę po mężach/żonach, czy
młodsi, którzy stracili gdzieś, kiedyś, swoich przyjaciół - w każdym razie
tacy, którzy na cmentarzu pojawiają się więcej razy, niż jeden w roku. Tacy, którzy
wciąż pamiętają.
Do
niektórych grobów nie zaglądał nikt, a niektóre niemal zapadły się już w ziemię,
tak, że prawie nie można ich zauważyć spod tych, które zostały obładowane
zniczami i kwiatami. I mało kto zwraca już na nie uwagę, więc chyba w chwili, w
której zapadną się pod ziemię do końca, a tabliczka z nazwiskiem ulegnie
zniszczeniu, to pochowani w tych miejscach raz na zawsze znikną, tak na dobre,
bo już nikt nie będzie nawet wiedzieć, że w ogóle istnieli. Kiepska
perspektywa, być tak całkiem zapomnianym.