Kilka dni temu postanowiłem
pokazać siostrze, jak wiele lat temu wyglądało życie w moim domu – w tym celu
zdmuchnąłem kurz z wiekowego, wysłużonego odtwarzacza wideo, odnalazłem kasetę
z domowymi nagraniami z roku 1996 i podjąłem próbę odtworzenia jej. Próba taka
polega na podłączeniu odpowiednich kabelków, wrzucenia do wideo kasety
testowej, w razie jakby miało ją wciągnąć, zastanowieniu się, dlaczego nie
działa, spróbowaniu ponownie, kolejnym zastanowieniu się, dlaczego nie działa,
rąbnięciu urządzeniem w kolano, włączeniu kasety właściwej, gdy już zadziała, i
czerwienieniu się z żenady, gdy zacznie się oglądać nagranie.
Pomimo tego, że film ten
widziałem już wiele razy, to dopiero teraz uświadomiłem sobie kilka rzeczy z
nim związanych – po pierwsze, w wieku lat pięciu miałem tak szeroką mordę, że
ledwo mieściła się w kadrze. Po drugie, moda w 1996 była przerażająca. Po
trzecie, NAPRAWDĘ nie nosiłem kiedyś okularów (sic!) – już sam zacząłem wątpić,
czy te czasy to nie fikcja. Po czwarte, bez pardonu skakałem po podłodze, w
domu głośno leciała muzyka, tarzałem się po podłodze, a słynna sąsiadka z dołu
jeszcze wtedy nie miała z tym problemu – widocznie dopiero zbierał się w niej
Gniew, który teraz wypływa oknami jej mieszkania. Po piąte – film ten to całkiem
niezła kolekcja rzeczy charakterystycznych dla lat 90.
Wiadomo, urodziłem się na
początku tej pięknej dekady, więc co roku sunęły na mnie kolejne jej kamienie
milowe. Najprościej będzie, jeśli w kolejności przypadkowej wypiszę w punktach
to, co mi się zapamiętało z tamtych czasów. Wehikule czasu, do dzieła.
PUNKT PIERWSZY. MUZYKA
Jest taki fajny moment na tym
domowym nagraniu gdzie siedzę z mamą w moim pokoju, wyłożonym plakatami z Lego,
załadowanym po brzegi zabawkami, a w drugim pokoju z radia dobiega Wannabe Spice Girls. Chyba nie ma osoby,
która by nie kojarzyła klipu z tą piosenką, i która by nie znała przynajmniej
jeszcze jednej piosenki tego zespołu – na przykład Viva Forever, z tą fajową, ogromną kostką Rubika w teledysku. Haaaasta Maniaaaaana, aaaaaalways be
miiiiiiine.
Co do klipów, to wśród mojej
kolekcji kaset VHS znajduje się też taka, na której nagrywaliśmy z TV programy
muzyczne, głównie VIVĘ i MTV. Na MTV leciała muzyka, olaboga. I mam na to
dowód. Piękna sprawa. Jezu, jak tak teraz robię sobie w głowie przegląd tego,
czego się słuchało w tamtych czasach, to brak słów – tyle kultowych kawałków,
tylu kultowych wykonawców. No pomyślcie: No Doubt. Scatman John, którego
nazywałem z jakiegoś powodu Niezabitym Scatmanem i byłem trochę zdziwiony, jak
się dowiedziałem, że umarł. Backstreet Boys, których I want it that way z pewnych powodów jeszcze niedawno było w moim
życiu całkiem popularne, bynajmniej nie dlatego, że sam dla siebie ich
słuchałem (naprawdę!). 4 Non Blondes i ich największy i jedyny przebój, What’s Up, znane też jako
HEEEJEEEJEEEJEEEJ ASEHEJ. Mr. President i legendarne Coco Jumbo. MC Hammer,
który uparcie twierdził, że nie mogę tego dotknąć. Take That, czyli Ten
Boysband z Robbie Williamsem, którzy zagwarantowali mi jeden z pierwszych
kontaktów z angielskich, gdy ich wers „Want you back” śpiewałem jako „ŁociuPA”.
Macarena. Bloodhound Gang ze swoim doskonale rozpoznawalnym klipem do Bad Touch, tym z kostiumami małp – wtedy
zresztą nie rozumiało się tekstu tej piosenki…
Gdybym miał tak wymieniać, to by
mi to chyba zajęło cały wpis, powstrzymam więc falę oczywistych klasyków i
wspomnę jeszcze szybko o Smerfnych Hitach, bo to też całkiem konkretny element
tego, czym były dla mnie lata 90. Powala mnie inicjatywa przerobienia wspomnianych
klasyków i dopasowania ich tekstów do smerfowych realiów, w dodatku z udziałem
Jacka Cygana – teraz to się wydaje maksymalnie durne, a jednak sprzedało się
dobrze, wobec czego jestem obecnie w posiadaniu kilku kaset magnetofonowych na
taśmach których Smerfy śpiewają jakie to z nich ziomki i czemu Gargamel to
szuja. Zaciekawiło mnie czyje to głosy zostały zmiksowane, aby brzmieć na
smerfowo. Postanowiłem sprawdzić i oto dowiedziałem się, że w roli Smerfów i
Gargamela wystąpiły… Smerfy i Gargamel. Ma to sens. Ma to sens.
Ale nawet przy Smerfnych Hitach
można by było się chyba bawić lepiej, niż przy niektórych hitach dzisiejszych
czasów. Na kasecie z mojego ślubowania pierwszoklasistów smerfowe Chodź na party służy jako ścieżka
dźwiękowa do scen z poczęstunkiem w klasie z udziałem dzieci i rodziców –naprawdę
dobry melanż. Aż żałuję że byłem za młody, by poszaleć do tamtejszych piosenek.
Pójście na dyskotekę i całonocne wywijanie do Captaina Jacka i Spice Girls?
Chciałoby się, oj, chciałoby.
PUNKT
DRUGI. FILM I TELEWIZJA
No, nie mógłbym o tym nie
wspomnieć. Pisałem już kiedyś o początkach mojego romansu z kinematografią, jak
to dzielnie eksploatowałem biedną kasetę z Królem Lwem oraz biegałem do kina (z
rodzicami i ich pieniędzmi) na każdą nową produkcję Disneya. Nie używałem
jednakże telewizora wyłącznie jako urządzenia do wyświetlania zawartości kaset,
ale chętnie korzystałem również z dobrodziejstw kablówki. Tym sposobem,
dzieckiem małym będąc, odkryłem że bardzo podoba mi się Pan Tik-Tak,
Truskawkowe Studio oraz satyryczny program Polskie
Zoo, w którym to ówcześnie działający politycy przedstawieni zostali jako
kukły zwierząt. Program prowadził Jerzy Kryszak i, zdaje się, był wtedy moim
idolem, zabawna sprawa. W jednym odcinku zgniótł w ręku skorupkę jajka (kozak).
Od tamtej pory ja też gniotłem skorupki jajka przy śniadaniu. Takie zażyłe
naśladownictwo.
Innym telewizyjnym hitem tamtej
dekady było Cartoon Network, czyli, już bez żartów, mój pierwszy większy
kontakt z angielskim. Wtedy oczywiście rozumiałem tyle co nic, ale trudno
powiedzieć, by mi to przeszkadzało, bo i tak siedziałem wgapiony w ten
telewizor jak idiota i oglądałem bajki, na które dziś spora część moich
rówieśników reaguje z podobnym sentymentem – Laboratoriom Dextera, Krowa i
Kurczak (ależ to było debilne), Dwa głupie psy, Tom i Jerry, Hrabia Kaczula,
którego istnienie też przypomniało mi to domowe nagranie, które ostatnio
oglądałem, wreszcie SWAT KATS, bajki, której większość osób akurat jakoś nie
kojarzy, a którą lubiłem bardzo, na tyle, że bawiłem się w główne postacie z
tego serialu (koty-bohaterowie, hehe), a jak już bawiłem się w jakąś postać z
bajki, to znaczyło, że naprawdę musiałem tę bajkę lubić.
Na nagraniu załapało się też
ceremonialne oglądanie całą rodziną Beverly
Hills 90210 po południu u babci (złoty motyw, nagranie uwzględniło również
reklamę Frugo). Szczerze, to niezbyt wiem o co tam chodziło, kojarzę Brendę i
Brandona i to wszystko, a nie czuję się też z tego powodu szczególnie
nieszczęśliwy. Chciałem tu teraz napisać, że w przeciwieństwie do Beverly Hills z zapałem oglądałem Zbuntowanego Anioła, a tu zonk, Zbuntowanego Anioła nadawali w Polsce
pierwszy raz w roku 2000. Tak więc nie napiszę.
PUNKT
TRZECI. PEGAZUS
Pierwsze ujęcie nagrania z 1996
to mały Łukasz siedzący na podłodze i ociekający potem. Ktoś mógłby pomyśleć,
że Łukasz właśnie wrócił z podwórka, gdzie grał w piłkę i hasał po boisku, ale
nie, Łukasz spocił się jak prosię bo grał w Pegazusa i możliwe, że mu nie
wychodziło.
Co tam najnowsze konsole
PlayStation czy X-Box, kiedy ma się w pamięci Pegazusa, którego grywalność
przebijała wszystko, co się da. Jak Pegazus, to i elbląski ruski rynek, na
którym kupowało się poukładane na dużych stołach gry – ewentualnie wymieniało
na inne. Wtedy nawet nie zwracałem uwagi na to, że można w ogóle kupić tam
jeszcze setki innych pierdół – długie rzędy żółtych cartridge’y to było
wszystko, co widział taki dzieciak. No więc po raz kolejny naciągało się
rodziców i wracało do domu z nowymi grami. A grało się w Kacze opowieści, w
Darkwing Ducka, w Chipa i Dale’a, we Flintstonów, w Żółwie Ninja, i klasycznie,
w Mario, w Pacmana… Pewnie każdy z was miał jakieś ulubione. I z kuzynem się
grało we dwójkę – gdy ostatnio odpaliłem emulator pegazusa na komputerze to
byłem zadziwiony jak trudne są niektóre z tych gier, a przecież trzeba je było
przejść naraz, w całości, bez możliwości zapisu - i tak je właśnie z kuzynem przechodziliśmy, do
momentu, aż przez nieuwagę ginąłem w ostatnim etapie, a kuzyn patrzył na mnie z
mieszaniną żalu i wkurzenia. A jaka była radość, gdy przy rodzinnym graniu
wujkowi udało się przejść grę, z którą męczyliśmy się przez tydzień!
Taka konsola, że jednocześnie
dawała frajdę i wzmacniała rodzinne więzi. So, so awesome. A pod koniec lat 90
przyszło PSX. I też było super.
PUNKT
CZWARTY. ZBIERACTWO.
Wspomniałem wyżej, że w tamtych
czasach mój pokój był załadowany po brzegi wszystkim, co się dało. No i racja,
łatwiej by było chyba wymienić, czego NIE zbierałem. Bo co na przykład było wtedy
w moim posiadaniu? Lego. Nie miałem co prawda tych największych, podziwianych w
katalogach, wymarzonych przez wszystkich zestawów, bo cholerstwo było drogie,
ale i tak klocków uzbierałem całkiem sporo, swego czasu nawet pudełka
zostawiałem, bo wartość sentymentalna, NIECH SIĘ KURZY. Najbardziej dumny byłem
z robota, którego dostałem od babci. Ekstra był ten robot.
Komiksy miałem. Nie takie
superbohaterskie, ale głównie Kaczory Donaldy, które kiedyś kosztowały 2zł i
miały z 40 stron pełnych komiksów, a które wkrótce będą chyba kosztować 40zł i
mieć 2 strony bez komiksów. Na Kaczorach Donaldach uczyłem się czytać i miałem
swoje ulubione historyjki, które zresztą były dla mnie inspiracją do
rozpoczęcia rysowania własnych komiksów i rysowania w ogóle. Pod koniec lat 90.
powstało moje pierwsze dzieło – totalnie schizowy, gdy się go czyta dzisiaj,
komiks o Donaldzie, w którym to zemdlonego Donalda wujek Sknerus przywracał do
przytomności salwą z armat.
Zabawki, a jakże. Były to na
przykład figurki z postaciami z Disneya, którymi bawiłem się nadzwyczaj chętnie
(mam je do dzisiaj), a nawet nagrywałem na kasety magnetofonowe właśnie te
zabawy (też mam je do dzisiaj). Bardzo dobrze bawiło mi się też figurkami na
licencji przedstawiającymi Batmana. I Action-Manami. Też je mam. Siostra lubi.
I na koniec kapsle i inne
pierdoły. Serio, myślę, że to też mieli wszyscy – pamiętacie kapsle z flagami
państw? Albo z postaciami z bajek? Albo te krótkie historyjki dołączane do gumy
Donald, którą TAK CHĘTNIE BYM POŻUŁ (tak samo zresztą jak pożułbym gumę Turbo,
gumę Boomer, zjadłbym gwiazdki Magic Stars i wyjadłbym na sucho oranżadkę z
Pszczółką Mają). No i konkretny skarb w mojej szafie, czyli kapsle TAZOS z
Gwiezdnych Wojen – mam pełny album i nigdy nie oddam.
Ale tak serio nigdy.
PUNKT
PIĄTY. PODSUMOWANIE
No, wszystkie te wspomnienia
pewnie pokrywają się w sporej części ze wspomnieniami wszystkich moich
rówieśników. Zastanawiam się, czy ludzie ówcześnie dorośli też wspominają tę
dekadę z takim rozrzewnieniem, czy jednak wymogiem docenienia jej w ten sposób
było bycie dzieciakiem w tamtym czasie. Nasi rodzice pewnie też mają własne
wspomnienia związane z tamtym czasem, w końcu towarzyszyli nam w tym wszystkim,
wykładali kasę i oglądali z nami te same programy i bajki, ale myślę, że rzecz
nie leży tylko i wyłącznie w bawieniu się Batmanami i graniu w samochody i Tetrisa
na przenośnych gierkach, ale w tym, że ludzie nie siedzieli wtedy wpatrzeni w
telefony 80% czasu, ale rozmawiali ze sobą, umieli się w ogóle lepiej bawić i
byli jacyś tacy weselsi. I chyba teraz wiele osób zdaje sobie z tego sprawę,
skoro wszyscy za tymi „najntis” tak tęsknią. Ciekawe, jak niski procent
wszystkich możliwych wspomnień z tamtych czasów wymieniłem wyżej.
Zbudujcie wreszcie ten wehikuł
czasu!