piątek, 16 maja 2014

o mojej Mamie


Zanim ktoś się zastanowi dlaczego wpis o Mamie umieszczam tutaj ponad tydzień przed Dniem Matki, kiedy to właściwie powinien się tu znaleźć, uprzedzę od razu – dziś moja Mama ma urodziny. Notkę tę traktuję więc jako ukoronowanie drugiej połowy maja, która, że tak powiem, do mojej Mamy należy.

Ludzie mi bliscy dobrze wiedzą, jaki jestem – miły, pomocny, dobrze wychowany (w tym miejscu lista zalet) i skromny. Czy duża w tym zasługa mojej Mamy? Bardzo. Zdecydowanie to, jakim jestem człowiekiem, jest w dużym stopniu ukształtowane i uwarunkowane właśnie przez nią. To, czy jestem do niej podobny pod względem wyglądu jest kwestią sporną – jedni mówią że tak, inni, że trochę, nikt jednak nie mówi, że wcale, a już na pewno nikt nie może zanegować tego, że takie rzeczy jak nos czy uszy mamy z Mamą identyczne. Za to pod względem charakteru pokrywamy się z Mamą w 90%. Skutkuje to niekiedy – no okej, często nawet – tym, że sprzeczamy się tak, że iskry lecą. Tyle dobrze, że nigdy nie mamy pod ręką materiałów łatwopalnych, bo byśmy chyba sfajczyli dzielnicę.

Z kolei z godzeniem się nie jest tak łatwo jak jeszcze kiedyś, kiedy powiedziało się „mamo, ja jestem twój synek” i mruganiem oczami oraz słodkim uśmiechem załatwiało od ręki cały problem. Nie, teraz iskry mogą sypać się przez długie godziny, bo przecież – z mojej perspektywy – ja jestem już dorosły i Mama się nie zna, a z perspektywy Mamy wciąż jestem tylko jej dzieckiem i nietrudno mi podjąć głupią, impulsywną, nierozważną decyzję, przed czym Mama próbuje mnie powstrzymać. Oczywiście bez skutku. A potem się okazuje, że – jak zwykle – miała rację. No, ale co się dziwić, skoro pewnie zna mnie lepiej niż ja sam siebie znam.

Macie czasem momenty, gdy nie możecie wytrzymać sami ze sobą? Pomyślcie, ile czasu wasze mamy musiały wytrzymać z wami. Wiem, że ze mną też jest czasem ciężko wytrzymać, i pewnie zawsze było, a jednak moja Mama była i jest dla mnie zawsze gdy jej potrzebuję, nawet gdy styrana po pracy i o coś wkurzona. Zresztą pomimo tego że urodziła mnie w stosunkowo młodym wieku to zawsze była dobrą, ogromnie odpowiedzialną mamą i przekładała moje dobro nad swoje własne, choć oczywiście bywało jej ciężko. To taka Mama, której bym w pierwszej kolejności podziękował, odbierając Oscara z milionem wpatrzonych we mnie ludzi. Wspomniałbym, że od dzieciaka wpajała mi te najcenniejsze wartości i uczyła, że nigdy nie wolno się poddawać, o czym niekiedy sam jej teraz muszę przypominać, gdy wymaga tego sytuacja, że trzeba być kreatywnym, że zawsze trzeba marzyć. Z uśmiechem na ustach opowiedziałbym, jak śpiewała mi kolędy jako kołysanki, nawet nie w okresie bożonarodzeniowym, tylko ot tak, bo lubiłem. Być może przywołałbym te wszystkie sytuacje w których dostałem od niej ochrzan, czasem nawet nieuczciwie w moim mniemaniu, ale znowu, jakaś cząstka racji pewnie zawsze leżała po jej stronie. I dodałbym, że co by się nie działo, Mama zawsze chce dla mnie jak najlepiej.

Od paru lat obserwuję jak Mama wychowuje moją siostrę i to, jak młoda po prostu ją uwielbia. Zdecydowanie rodzicielka moja nie straciła nic ze swojej matczynej ikry, pomimo tych 19 lat dzielących mnie i młodą, a przeciwnie, widać, że fakt posiadania drugiego dziecka dał jej dużo wigoru i jest to świetne, szczególnie, że ja nie zawsze mogę być teraz w każdej chwili przy niej. Jestem przekonany, że za te paręnaście lat moja siostra będzie mogła o Mamie powiedzieć dokładnie to samo, co ja piszę teraz, i że też wyrośnie na dobrego, mądrego człowieka, ku czemu wszystko zmierza, jak już kiedyś pisałem.

Wracamy więc do punktu wyjścia – mama ma dzisiaj urodziny, a jako że nie mam teraz sposobności podarować jej osobiście żadnego upominku, wykorzystuję fakt posiadania bloga i traktuję ten wpis jako nie tylko hołd ku mojej mamie, ale też jako formę piśmiennego prezentu. Nie będę się dłużej rozpisywał, nie ma potrzeby. To, co napisałem, i tak dostatecznie spełniło swoją funkcję, a to, czego nie napisałem, ona i tak wie.

Wszystkiego najlepszego, Mamo. 

niedziela, 4 maja 2014

o latach 90


Kilka dni temu postanowiłem pokazać siostrze, jak wiele lat temu wyglądało życie w moim domu – w tym celu zdmuchnąłem kurz z wiekowego, wysłużonego odtwarzacza wideo, odnalazłem kasetę z domowymi nagraniami z roku 1996 i podjąłem próbę odtworzenia jej. Próba taka polega na podłączeniu odpowiednich kabelków, wrzucenia do wideo kasety testowej, w razie jakby miało ją wciągnąć, zastanowieniu się, dlaczego nie działa, spróbowaniu ponownie, kolejnym zastanowieniu się, dlaczego nie działa, rąbnięciu urządzeniem w kolano, włączeniu kasety właściwej, gdy już zadziała, i czerwienieniu się z żenady, gdy zacznie się oglądać nagranie.

Pomimo tego, że film ten widziałem już wiele razy, to dopiero teraz uświadomiłem sobie kilka rzeczy z nim związanych – po pierwsze, w wieku lat pięciu miałem tak szeroką mordę, że ledwo mieściła się w kadrze. Po drugie, moda w 1996 była przerażająca. Po trzecie, NAPRAWDĘ nie nosiłem kiedyś okularów (sic!) – już sam zacząłem wątpić, czy te czasy to nie fikcja. Po czwarte, bez pardonu skakałem po podłodze, w domu głośno leciała muzyka, tarzałem się po podłodze, a słynna sąsiadka z dołu jeszcze wtedy nie miała z tym problemu – widocznie dopiero zbierał się w niej Gniew, który teraz wypływa oknami jej mieszkania. Po piąte – film ten to całkiem niezła kolekcja rzeczy charakterystycznych dla lat 90.

Wiadomo, urodziłem się na początku tej pięknej dekady, więc co roku sunęły na mnie kolejne jej kamienie milowe. Najprościej będzie, jeśli w kolejności przypadkowej wypiszę w punktach to, co mi się zapamiętało z tamtych czasów. Wehikule czasu, do dzieła.

PUNKT PIERWSZY. MUZYKA

Jest taki fajny moment na tym domowym nagraniu gdzie siedzę z mamą w moim pokoju, wyłożonym plakatami z Lego, załadowanym po brzegi zabawkami, a w drugim pokoju z radia dobiega Wannabe Spice Girls. Chyba nie ma osoby, która by nie kojarzyła klipu z tą piosenką, i która by nie znała przynajmniej jeszcze jednej piosenki tego zespołu – na przykład Viva Forever, z tą fajową, ogromną kostką Rubika w teledysku. Haaaasta Maniaaaaana, aaaaaalways be miiiiiiine.

Co do klipów, to wśród mojej kolekcji kaset VHS znajduje się też taka, na której nagrywaliśmy z TV programy muzyczne, głównie VIVĘ i MTV. Na MTV leciała muzyka, olaboga. I mam na to dowód. Piękna sprawa. Jezu, jak tak teraz robię sobie w głowie przegląd tego, czego się słuchało w tamtych czasach, to brak słów – tyle kultowych kawałków, tylu kultowych wykonawców. No pomyślcie: No Doubt. Scatman John, którego nazywałem z jakiegoś powodu Niezabitym Scatmanem i byłem trochę zdziwiony, jak się dowiedziałem, że umarł. Backstreet Boys, których I want it that way z pewnych powodów jeszcze niedawno było w moim życiu całkiem popularne, bynajmniej nie dlatego, że sam dla siebie ich słuchałem (naprawdę!). 4 Non Blondes i ich największy i jedyny przebój, What’s Up, znane też jako HEEEJEEEJEEEJEEEJ ASEHEJ. Mr. President i legendarne Coco Jumbo. MC Hammer, który uparcie twierdził, że nie mogę tego dotknąć. Take That, czyli Ten Boysband z Robbie Williamsem, którzy zagwarantowali mi jeden z pierwszych kontaktów z angielskich, gdy ich wers „Want you back” śpiewałem jako „ŁociuPA”. Macarena. Bloodhound Gang ze swoim doskonale rozpoznawalnym klipem do Bad Touch, tym z kostiumami małp – wtedy zresztą nie rozumiało się tekstu tej piosenki…

Gdybym miał tak wymieniać, to by mi to chyba zajęło cały wpis, powstrzymam więc falę oczywistych klasyków i wspomnę jeszcze szybko o Smerfnych Hitach, bo to też całkiem konkretny element tego, czym były dla mnie lata 90. Powala mnie inicjatywa przerobienia wspomnianych klasyków i dopasowania ich tekstów do smerfowych realiów, w dodatku z udziałem Jacka Cygana – teraz to się wydaje maksymalnie durne, a jednak sprzedało się dobrze, wobec czego jestem obecnie w posiadaniu kilku kaset magnetofonowych na taśmach których Smerfy śpiewają jakie to z nich ziomki i czemu Gargamel to szuja. Zaciekawiło mnie czyje to głosy zostały zmiksowane, aby brzmieć na smerfowo. Postanowiłem sprawdzić i oto dowiedziałem się, że w roli Smerfów i Gargamela wystąpiły… Smerfy i Gargamel. Ma to sens. Ma to sens.

Ale nawet przy Smerfnych Hitach można by było się chyba bawić lepiej, niż przy niektórych hitach dzisiejszych czasów. Na kasecie z mojego ślubowania pierwszoklasistów smerfowe Chodź na party służy jako ścieżka dźwiękowa do scen z poczęstunkiem w klasie z udziałem dzieci i rodziców –naprawdę dobry melanż. Aż żałuję że byłem za młody, by poszaleć do tamtejszych piosenek. Pójście na dyskotekę i całonocne wywijanie do Captaina Jacka i Spice Girls? Chciałoby się, oj, chciałoby.

PUNKT DRUGI. FILM I TELEWIZJA

No, nie mógłbym o tym nie wspomnieć. Pisałem już kiedyś o początkach mojego romansu z kinematografią, jak to dzielnie eksploatowałem biedną kasetę z Królem Lwem oraz biegałem do kina (z rodzicami i ich pieniędzmi) na każdą nową produkcję Disneya. Nie używałem jednakże telewizora wyłącznie jako urządzenia do wyświetlania zawartości kaset, ale chętnie korzystałem również z dobrodziejstw kablówki. Tym sposobem, dzieckiem małym będąc, odkryłem że bardzo podoba mi się Pan Tik-Tak, Truskawkowe Studio oraz satyryczny program Polskie Zoo, w którym to ówcześnie działający politycy przedstawieni zostali jako kukły zwierząt. Program prowadził Jerzy Kryszak i, zdaje się, był wtedy moim idolem, zabawna sprawa. W jednym odcinku zgniótł w ręku skorupkę jajka (kozak). Od tamtej pory ja też gniotłem skorupki jajka przy śniadaniu. Takie zażyłe naśladownictwo.

Innym telewizyjnym hitem tamtej dekady było Cartoon Network, czyli, już bez żartów, mój pierwszy większy kontakt z angielskim. Wtedy oczywiście rozumiałem tyle co nic, ale trudno powiedzieć, by mi to przeszkadzało, bo i tak siedziałem wgapiony w ten telewizor jak idiota i oglądałem bajki, na które dziś spora część moich rówieśników reaguje z podobnym sentymentem – Laboratoriom Dextera, Krowa i Kurczak (ależ to było debilne), Dwa głupie psy, Tom i Jerry, Hrabia Kaczula, którego istnienie też przypomniało mi to domowe nagranie, które ostatnio oglądałem, wreszcie SWAT KATS, bajki, której większość osób akurat jakoś nie kojarzy, a którą lubiłem bardzo, na tyle, że bawiłem się w główne postacie z tego serialu (koty-bohaterowie, hehe), a jak już bawiłem się w jakąś postać z bajki, to znaczyło, że naprawdę musiałem tę bajkę lubić.

Na nagraniu załapało się też ceremonialne oglądanie całą rodziną Beverly Hills 90210 po południu u babci (złoty motyw, nagranie uwzględniło również reklamę Frugo). Szczerze, to niezbyt wiem o co tam chodziło, kojarzę Brendę i Brandona i to wszystko, a nie czuję się też z tego powodu szczególnie nieszczęśliwy. Chciałem tu teraz napisać, że w przeciwieństwie do Beverly Hills z zapałem oglądałem Zbuntowanego Anioła, a tu zonk, Zbuntowanego Anioła nadawali w Polsce pierwszy raz w roku 2000. Tak więc nie napiszę.

PUNKT TRZECI. PEGAZUS

Pierwsze ujęcie nagrania z 1996 to mały Łukasz siedzący na podłodze i ociekający potem. Ktoś mógłby pomyśleć, że Łukasz właśnie wrócił z podwórka, gdzie grał w piłkę i hasał po boisku, ale nie, Łukasz spocił się jak prosię bo grał w Pegazusa i możliwe, że mu nie wychodziło.

Co tam najnowsze konsole PlayStation czy X-Box, kiedy ma się w pamięci Pegazusa, którego grywalność przebijała wszystko, co się da. Jak Pegazus, to i elbląski ruski rynek, na którym kupowało się poukładane na dużych stołach gry – ewentualnie wymieniało na inne. Wtedy nawet nie zwracałem uwagi na to, że można w ogóle kupić tam jeszcze setki innych pierdół – długie rzędy żółtych cartridge’y to było wszystko, co widział taki dzieciak. No więc po raz kolejny naciągało się rodziców i wracało do domu z nowymi grami. A grało się w Kacze opowieści, w Darkwing Ducka, w Chipa i Dale’a, we Flintstonów, w Żółwie Ninja, i klasycznie, w Mario, w Pacmana… Pewnie każdy z was miał jakieś ulubione. I z kuzynem się grało we dwójkę – gdy ostatnio odpaliłem emulator pegazusa na komputerze to byłem zadziwiony jak trudne są niektóre z tych gier, a przecież trzeba je było przejść naraz, w całości, bez możliwości zapisu -  i tak je właśnie z kuzynem przechodziliśmy, do momentu, aż przez nieuwagę ginąłem w ostatnim etapie, a kuzyn patrzył na mnie z mieszaniną żalu i wkurzenia. A jaka była radość, gdy przy rodzinnym graniu wujkowi udało się przejść grę, z którą męczyliśmy się przez tydzień!

Taka konsola, że jednocześnie dawała frajdę i wzmacniała rodzinne więzi. So, so awesome. A pod koniec lat 90 przyszło PSX. I też było super.

PUNKT CZWARTY. ZBIERACTWO.

Wspomniałem wyżej, że w tamtych czasach mój pokój był załadowany po brzegi wszystkim, co się dało. No i racja, łatwiej by było chyba wymienić, czego NIE zbierałem. Bo co na przykład było wtedy w moim posiadaniu? Lego. Nie miałem co prawda tych największych, podziwianych w katalogach, wymarzonych przez wszystkich zestawów, bo cholerstwo było drogie, ale i tak klocków uzbierałem całkiem sporo, swego czasu nawet pudełka zostawiałem, bo wartość sentymentalna, NIECH SIĘ KURZY. Najbardziej dumny byłem z robota, którego dostałem od babci. Ekstra był ten robot.

Komiksy miałem. Nie takie superbohaterskie, ale głównie Kaczory Donaldy, które kiedyś kosztowały 2zł i miały z 40 stron pełnych komiksów, a które wkrótce będą chyba kosztować 40zł i mieć 2 strony bez komiksów. Na Kaczorach Donaldach uczyłem się czytać i miałem swoje ulubione historyjki, które zresztą były dla mnie inspiracją do rozpoczęcia rysowania własnych komiksów i rysowania w ogóle. Pod koniec lat 90. powstało moje pierwsze dzieło – totalnie schizowy, gdy się go czyta dzisiaj, komiks o Donaldzie, w którym to zemdlonego Donalda wujek Sknerus przywracał do przytomności salwą z armat.

Zabawki, a jakże. Były to na przykład figurki z postaciami z Disneya, którymi bawiłem się nadzwyczaj chętnie (mam je do dzisiaj), a nawet nagrywałem na kasety magnetofonowe właśnie te zabawy (też mam je do dzisiaj). Bardzo dobrze bawiło mi się też figurkami na licencji przedstawiającymi Batmana. I Action-Manami. Też je mam. Siostra lubi.

I na koniec kapsle i inne pierdoły. Serio, myślę, że to też mieli wszyscy – pamiętacie kapsle z flagami państw? Albo z postaciami z bajek? Albo te krótkie historyjki dołączane do gumy Donald, którą TAK CHĘTNIE BYM POŻUŁ (tak samo zresztą jak pożułbym gumę Turbo, gumę Boomer, zjadłbym gwiazdki Magic Stars i wyjadłbym na sucho oranżadkę z Pszczółką Mają). No i konkretny skarb w mojej szafie, czyli kapsle TAZOS z Gwiezdnych Wojen – mam pełny album i nigdy nie oddam.

Ale tak serio nigdy.

PUNKT PIĄTY. PODSUMOWANIE

No, wszystkie te wspomnienia pewnie pokrywają się w sporej części ze wspomnieniami wszystkich moich rówieśników. Zastanawiam się, czy ludzie ówcześnie dorośli też wspominają tę dekadę z takim rozrzewnieniem, czy jednak wymogiem docenienia jej w ten sposób było bycie dzieciakiem w tamtym czasie. Nasi rodzice pewnie też mają własne wspomnienia związane z tamtym czasem, w końcu towarzyszyli nam w tym wszystkim, wykładali kasę i oglądali z nami te same programy i bajki, ale myślę, że rzecz nie leży tylko i wyłącznie w bawieniu się Batmanami i graniu w samochody i Tetrisa na przenośnych gierkach, ale w tym, że ludzie nie siedzieli wtedy wpatrzeni w telefony 80% czasu, ale rozmawiali ze sobą, umieli się w ogóle lepiej bawić i byli jacyś tacy weselsi. I chyba teraz wiele osób zdaje sobie z tego sprawę, skoro wszyscy za tymi „najntis” tak tęsknią. Ciekawe, jak niski procent wszystkich możliwych wspomnień z tamtych czasów wymieniłem wyżej.

Zbudujcie wreszcie ten wehikuł czasu!