Dawno, dawno temu, w
czasach, których nie pamiętają nawet najstarsi żyjący, z odmętów Nicości
wyłonił się lud. Trzeba zaznaczyć, że był to lud niezbyt liczny, choć jego
pojawienie się na powierzchni ziemi wzbudziło zainteresowanie wszystkich
żyjących i stało się głównym tematem rozmów i przekazów.
Nikt nie wiedział,
dlaczego ów lud przybył na ziemski padół;
jego obecność z czasem zaczęto tolerować, jako że żaden z jego
przedstawicieli nie naprzykrzał się pozostałym żyjącym, a jedyne, czym się
zajmowali, to długie spacery po wsiach, miasteczkach i polach. Zdawało się, że
przynajmniej jeden z Ludu jest zawsze w okolicy, nazwano więc ich nieoficjalnie
Czuwającymi i sądzono, że zadaniem ich jest strzec bezpieczeństwa wszystkich
mieszkańców kraju. Prawda była jednak nieco inna.
Z biegiem czasu
Czuwający zaczęli bowiem, dość perfidnie zresztą, przysłuchiwać się rozmowom
prowadzonym na ulicy, dogłębnie studiować księgi, kroniki i listy, a także
uparcie analizować rozpisane na deskach jadłospisy w karczmach i tawernach. Po
włościach poczęły krążyć pogłoski na temat ich podejrzanego zachowania –
zaczęto sądzić, iż przeciwnie, Czuwający wcale nie mają chronić całej
ludzkości, lecz zgładzić ją podstępnie. Chodziły nawet głosy twierdzące, że
Czuwających należy się zupełnie pozbyć, cokolwiek nie byłoby potrzebne by
osiągnąć ten cel.
Wkrótce potem
nadszedł dzień, w którym zamiary Czuwających stały się jasne i czytelne. Zdarzyło
się to w kilku miejscach w kraju jednocześnie. Północ była jednym z takich
miejsc. To właśnie tam, w jednej z wiosek, właściciel oberży rozmawiał z
młynarzem o interesach, starając się nie zwracać uwagi na kręcącego się w
pobliżu Czuwającego. Opowiadał właśnie o problemach z zeszłego tygodnia,
których dostarczył mu wyposażony w długi sztylet wędrowiec.
- … Długa była ta
jego broń, naprawdę, a domagał się wina z tak szaleńczym wzrokiem, że choć nie
miał złota, by za nie zapłacić, to lepiej było mu polać do kielicha. Cóż,
bynajmniej ja tak zrobiłem.
W tym właśnie
momencie oberżystę znikąd zaszedł od tyłu ów Czuwający i przyłożył mu nóż do
gardła. Młynarz cofnął się na parę kroków, a oberżysta zastygł z wyrazem
niemego przerażenia na twarzy.
- Czego chcesz?! –
wykrzyknął, spinając ze strachu wszystkie mięśnie, bo czuł, że ostrze powoli
zaczyna uciskać mu szyję. – Co ci zrobiłem?!
- Popełniłeś błąd –
odrzekł Czuwający spokojnym tonem.
- Chodzi o tę
kobietę, którą zerżnąłem w zeszłym tygodniu, tak? To była twoja żona lub
kochanka? Nie wiedziałem, nie wiedziałem, mówiła, że nie ma nikogo!
- Nie o taki błąd mi
chodzi – rzucił lekko skonsternowany tym wyznaniem Czuwający. – Pamiętasz
ostatnie zdanie, które powiedziałeś młynarzowi?
- By… bynajmniej ja
tak zrobiłem…
- Dokładnie.
Popełniłeś błąd – powinieneś był powiedzieć przynajmniej.
Bynajmniej wzmacnia przeczenie w
wypowiedzi, mój drogi, więc całkowicie zmienia sens tego, co mówiłeś.
Rozumiesz?
- Tak… tak…
- Świetnie – rzekł
Czuwający i puścił oberżystę. Stanęli naprzeciw siebie i ten pierwszy wyciągnął
rękę. Gdy oberżysta, chcąc, nie chcąc, zrobił to samo, Czuwający rozciął mu
ostrzem wewnętrzną stronę dłoni. Raniony wrzasnął z bólu, a Czuwający
powiedział na odchodne:
- Niech blizna, która
tu powstanie, przypomina ci zawsze o różnicy między tymi dwoma słowami - i
odszedł, pozostawiając oberżystę, młynarza, a także ludzi, którzy przypatrywali
się całej scenie, w głębokim szoku. Nie wiedzieli jeszcze, że w innych
zakątkach kraju pewna kobieta została w podobny sposób naznaczona, bo
powiedziała wziąść zamiast wziąć, że jakiemuś mężczyźnie raz na
zawsze wytłumaczono, że nie mówi się włanczać,
tylko włączać, że w wielu karczmach
doszło do bójek i przepychanek, gdy Czuwający próbowali zwrócić uwagę na to, że
napis zachęcający wędrowców do wejścia powinien być zapisany tak: na pewno nie pożałujesz, a nie tak: napewno nie pożałujesz...
Wszyscy powoli
domyślali się, że Czuwający zostali wezwani na świat po to, aby pilnować
porządku nie wśród ludzi per se, ale wśród słów i zwrotów, którymi ludzie ci się
posługują. Niektórym wcale się to nie podobało, przeciwnie, nienawidzili
Czuwających, którzy pojawiali się w pobliżu w tym samym momencie, gdy ktoś
napisał wogóle, zamiast w ogóle, gdy powiedział poszłem, zamiast poszedłem, lub – co Czuwający brali za szczególnie wielką zbrodnię –
gdy stwierdził tu pisze, a nie tu jest napisane. Uważano, że strażnicy
powinni zostawić innych w spokoju i planowano nawet zamachy na ich życia, lecz
bez skutku, Czuwający byli wszędzie i na zawsze, prowadząc swą misję, która
była nie tylko koszmarnie trudna, ale mogłoby się też zdawać, iż bezcelowa, bo
tak samo jak oni byli wszędzie, tak samo wszędzie byli ci, którzy wymagali „nauki”,
a którzy od wielu lat nie mieli w ręku chociażby jednej książki.
Mijały lata, a
kolejne pokolenia Czuwających spływały na ziemię, kontynuując wypełnianie
zadania, dla którego zostali stworzeni. Próbowano ich wyszydzać, rzucać weń
obelgami, obrażać – w końcu przestano ich już nazywać Czuwającymi, a zaczęto
Gramatycznymi Nazistami, co Czuwający wykorzystali jako swój atut, i tak
właśnie poczęli mówić na siebie samych, strzegąc i chroniąc poprawności
językowej, a także zbierając własnych popleczników – tych, którym misja
Gramatycznych Nazistów wydawała się wcale nie niepotrzebna, a przeciwnie –
szczytna i niezbędna.
Jednym z tych
popleczników jest nie kto inny, jak autor tej kroniki, a społeczność swą dumnie
reprezentuje i apeluje przy okazji, by na pisownię i wymowę uwagę zwracać.
Język, którym mamy szczęście się posługiwać jako tym ojczystym, jest zbyt
piękny aby kaleczyć go w jakikolwiek sposób, i choć bycie poprawianym może
wydawać się irytujące, tak jak wydawało się wszystkim ludziom, których poprawiono
na przestrzeni wielu lat, to ma swój cel, a mowę naszą może usprawnić w
znacznym stopniu.
Czuwający nie
przeminą!