poniedziałek, 29 września 2014

o klubach i dyskotekach


Chyba się postarzałem, bo w moje życie wkradła się pewna monotonia. Gdybym zaprosił kogoś znajomego, aby odbył ze mną tradycyjną drogę do pracy, to prawdopodobnie mógłbym go zaskoczyć zdolnością jasnowidzenia, jako że z minutową dokładnością byłbym w stanie powiedzieć jakiej linii autobus wjedzie za chwilę na dany, mijany przez nas przystanek, albo że na jednym z tych przystanków będzie stał ten sam łysy koleś w czarnym dresie z trzema paskami (czasem trzymając reklamówkę).

W sobotę było mniej schematycznie - na drodze prowadzącej od klubu obleganego przez ludzi mających na głowie więcej żelu niż włosów (lub więcej pudru niż skóry), co jakiś czas pojawiała się plama po wymiocinach. W sumie nie dziwię się, bo co pozostało człowiekowi, który w piątek wieczór wszedł do miejsca o nazwie będącej angielskim akronimem wyrażenia "żyje się tylko raz"? Wziąć sobie ową nazwę do serca, a potem puścić wodze. Następnie – też puścić, ale pawia, a nawet kilka. Śmiać mi się chciało, jak wyobraziłem sobie umęczonego pijaństwem kolesia, który stracił cały swój klubowy animusz i słania się po płocie, sunąc najeżonymi włosami po prętach.

Szczerze mówiąc to nie wiem do końca, jak obecnie sytuacja w klubach wygląda od wewnątrz; ostatnio byłem na takiej, hm, klasycznej dyskotece na tyle dawno, że nie jestem w stanie określić, kiedy to było dokładnie. Głównie zapamiętałem dużo takich właśnie panów i pań wyglądających jak ożywione manekiny koloru brązowego, na których wypróbowywano całe setki kosmetyków. Stojąc przy barierce i wsłuchując się w jakże subtelne dźwięki muzyki, głaszczącą moje uszy całą feerią łub-łubów i umc-umców, obserwowałem z ciekawością jak przedstawia się sytuacja na parkiecie.

Jest tak, że dziewczyny lubią tańczyć w grupach. Tupią sobie w kółeczku, dzielnie próbując nadążyć za natężeniem łub-łubów, a wokół nich niczym drapieżne ptaki krążą mężczyźni, których, na cześć Sonica, niebieskiego i szybkiego bohatera serii gier, nazwę na potrzeby tego tekstu Sonikami właśnie, ze względu na niezwykłe podobieństwo między fryzurami. Sonikowie krążą wokół dziewczyn opracowując skomplikowane metody podrywu. Rozpinają białe koszule, napinają brązowe mięśnie i bujają się w rytm umc-umców. Nie przypominam sobie sytuacji, w której któremuś z Soników udałoby się skutecznie kogoś, mówiąc brzydko, upolować. Najczęściej kończyło się to zabawną sytuacją, w której dany Sonik powoli zbliżał się do dziewczyny, napinał mięśnie tak, że metr przed nią zaczynały mu już pękać rękawy w koszuli, a koniec końców robił obrót na pięcie jako i jego wybranka robiła, nawet nie zaszczycając go spojrzeniem. Potem dreptał do kolejnej i tak się odbijał jak piłka w pinballu. Na koniec imprezy zamiast koszuli miał bezrękawnik.

Oczywiście zdarzały się sytuacje, że do tego tańca jednak dochodziło, mimo wszystko kluby to nie tylko siedlisko porażek. Tańczą zatem pary całkiem zwyczajne, o których tu pisać nie będę, bo są na tyle normalne, że dla mnie i ewentualnych czytelników wręcz nieinteresujące (aczkolwiek wszystkiego im dobrego), a obok nich istny przegląd różnych stylów tańca w wykonaniu tłumu Soników. Jeden Sonik tańczy, jakby kroił chleb, dziko machając zaciśniętą pięścią w lewo i w prawo. Drugi przeciąga wirtualną linę, ponownie sprawdzając wytrzymałość swoich rękawów, bo, nie wiadomo, może ktoś go zauważy i stwierdzi, że fajnie tę linę przeciąga. Jeszcze ktoś skacze po niewidzialnych, acz z całą pewnością rozżarzonych, węglach. Pomiędzy nimi ludzie, którzy z pozoru wykonują dziwną formę tańca barkami, a tak naprawdę po prostu przepychają się do baru, po piwo. Ktoś tam zjeżdża na tyłku ze schodów. W łazience ludzi więcej, niż na parkiecie. Ciężko wszystko ogarnąć wzrokiem. Poza Polską niewiele lepiej.

Pisałem swego czasu o kilku razach, kiedy byłem w Egipcie. Wspominałem tam, że również zdarzało mi się odwiedzić parę egipskich dyskotek, w tym jedną hotelową, w której kręcącej dupą Rosjance wypadła z majtek podpaska i tak sobie leżała na parkiecie. W sumie do tej pory nie ogarniam myślą, jak to się stało, wtedy jedynie pomyślałem, że jak pójdę do jakiegoś klubu w mieście, to pewnie będzie lepiej, więcej ludzi i w ogóle. Niestety, chociaż ludzi było więcej, a żadne podpaski nie lądowały na ziemi, to i tak średnia wieku znacząco przekraczała to, do czego prężyliby się elbląscy Sonikowie, natomiast jedyną osobą, która dosiadła się do mnie i zaczęła rozmowę, był nie kto inny, jak 50-letni, na oko, Niemiec. Tak sobie do mnie szprechał a ja kiwałem głową, chyba na tyle przekonująco, że Niemiec myślał, że go rozumiem (na szczęście go nie rozumiałem, bo może do dzisiaj bym miał traumę). Przez kilka minut w ten właśnie sposób korzystaliśmy z najcenniejszych walorów komunikacji międzyludzkiej, w tle Rosjanki starały się udowodnić same sobie, że mają trzydzieści lat mniej, a potem poleciała mi krew z nosa i wyszedłem z tego klubu żeby sobie kupić Sprite’a. Nie wiem, jak jedno z drugim się wiąże, ale uwierzcie mi, że tak właśnie było.

To wszystko powyżej to obserwacje z pierwszej ręki, choć sprzed paru lat. Teraz jestem z klubami na bieżąco o tyle, że dość regularnie przeglądam portal publikujący zdjęcia z imprez wszelakich. Z tego co widzę, niedużo się zmieniło od czasów, gdy jeszcze sam do takich miejsc czasami wchodziłem, a można powiedzieć, że ludzie są nawet jeszcze bardziej brązowi niż wtedy (przynajmniej ci, którzy najczęściej pozują do zdjęć), lub też, że do perfekcji opanowali robienie min mówiących „jestem taki fajny/a” – bez takich do klubu ani rusz. Średnia wieku w niektórych z dyskotek wygląda tak, że gdyby zestawić osoby bawiące się tam z Rosjankami z egipskich klubów, to wyglądałoby to jakby uczniowie kończący gimnazjum poszli we wspólne tany ze swoimi nauczycielami w wieku przedemerytalnym. Łub-łuby łączą pokolenia. Mi też zdarzyło się jakiś czas temu trafić nie tyle do klubu, co miejsca, w którym można i wypić i potańczyć. Z tym tańczeniem to loteria, bo trzeba wstrzelić się w moment, w którym akurat nie leci disco-polo, a chociażby piosenki z lat 90. – wtedy jeszcze jako tako można wepchnąć się w tłum i spróbować potańczyć jak człowiek, ignorując jedynie ustawionych dookoła nie tyle Soników, co jakichś chłopków w podkoszulkach (tym akurat disco-polo nie przeszkadza), którym zostało patrzeć spod byka na podrygujące tłumy, jako że ani nie mają czego prężyć, ani stroszyć. Tak swoją drogą, to albo mi się zdaje, albo moda na disco-polo wraca nie tylko w dyskotekach; pomijam już wszelkie Weekendy czy inne koszmarki, którymi raczono jakiś czas temu w radiach (może raczy się dalej, nie wiem), albo ludzi z osiedla, którzy co niedzielę fundują biednym ludziom wokół koncert takiej, EKHM, muzyki, ale ostatnio widziałem w kiosku magazyn Disco Polo właśnie, z którego okładki uśmiechał się do mnie niepokojąco wokalista Boys. Czy ktoś to kupuje – nie wiem, ale jeśli tak, to czekam na powrót tego discopolowego programu, który kiedyś leciał w telewizji. Chciałbym, żeby wróciły pewne elementy lat 90., no ale kurde, nie takie.

Zdaję sobie sprawę, że troszkę przesadzam i generalizuję (a to nowość!), że są dyskoteki o poziomie lepszym i gorszym, ale jednak trudno zaprzeczyć pewnym obrazkom, a wyraźnie widać, że głównymi gośćmi klasycznych klubów nie są obecnie ludzie, których ucieszyłoby tańczenie do Beatlesów, bo tacy przychodzą chyba tylko dlatego, że nie mają większego wyboru, jeśli chcą zrobić coś więcej niż tylko usiąść i wypić piwo (jak ja). Z tego co widzę teraz ważniejsza od samej zabawy jest okazja do zaprezentowania się i poznania kogoś w sposób, o którym pisałem wyżej. Mi się na przykład marzy, żeby pójść na taką klasyczną, wesołą potańcówkę, a jako osobie, która nieprzerwanie spogląda myślami w przeszłość – najlepiej na taką rodem z lat 50. i 60., z facetami ubranymi w garnitury i dziewczynami w sukniach w grochy, bez potrzeby uchlania się w myśl hasła, że żyje się tylko raz, żeby w ogóle można było w jakikolwiek sposób ruszyć się do tych przeklętych umc-umców. Jestem pewny, że nie jest to niemożliwe, zatem zaczynam poszukiwania miejsca i okazji. A wszelkim Sonikom, cóż – życzę dobrej zabawy. 

wtorek, 23 września 2014

o dziesięciu ważnych filmach



Poprzedni wpis zakończyłem zdaniem „Mam wrażenie, że kolejny wpis będzie o pewnych dziesięciu filmach.”. Tak oto słowo staje się innym słowem, a ja zabieram się do wypisania listy dziesięciu tytułów, które z jakichś powodów zostawiły w mojej pamięci duży ślad i które zawsze mogę na jednym wydechu wyrecytować, kiedy ktoś pyta mnie o moje ulubione filmy. Wszystko to znane dzieła, tak myślę, aczkolwiek większości z nich daleko do wakacyjnych hitów za miliony dolarów, które to jeszcze więcej dolarów zysków przynoszą, bez większego znaczenia czy rzeczywiście są tego warte. Przejdźmy do konkretów.

Kolejność oczywiście losowa.

THE LORD OF THE RINGS: THE FELLOWSHIP OF THE RING.

Pomimo tego, co napisałem na wstępie, to właśnie od jednego z tych „droższych” filmów rozpocznę moją wyliczankę. Nie pamiętam, czy literacki pierwowzór Władcy Pierścieni chciałem przeczytać jeszcze przed filmem, czy już po, w każdym razie do pewnego momentu proza Tolkiena wchodziła mi dość opornie, co mogło być też poniekąd spowodowane kiepskim polskim tłumaczeniem wydania, które ówcześnie miałem w rękach – takim, w którym spolszczano niepotrzebnie nazwy własne, co bardzo raziło podczas czytania. W każdym razie za którymś razem (i mając inne wydanie) całkowicie wciągnąłem się w ten świat, styl Tolkiena mnie zachwycił, a ja sam wpadłem w podziw nad potęgą jego wyobraźni. No, ale tyle, jeśli chodzi o wspominki z czytania, bo o tym mógłbym też się rozpisać (czyżby kolejna notka?); przejdźmy do samej ekranizacji.

Pierwszy seans zaliczyłem na TVN, więc wiadomo, lektor i reklamy wydłużające już i tak bardzo długi film. Mimo to kilkunastoletni ja zaliczył opad szczęki, gdy ujrzał, jak wygląda Śródziemie, jak prezentują się postacie na ekranie, jak wspaniała muzyka dobiega z głośników. Film przyspieszył mi bicie serca, zaangażował całkowicie, przejął i wzruszył, a myślę, że to tylko część z całego spektrum emocji, jakie wtedy poczułem. Fantastyczne poczucie przygody, rewelacyjnie rozpisane i obsadzone postacie, wreszcie prawdziwa magia kina, która unosi się nad każdym centymetrem taśmy filmowej. Od tamtej pory pierwszą część trylogii oglądałem kilka razy i każdorazowo jestem tak samo oczarowany tym, co zaprezentował nam Jackson i spółka. Muzyka, o której wspomniałem, to jeden z najlepszych soundtracków, z jakimi się spotkałem - z utworem Breaking of the Fellowship na czele, jak ten utwór na mnie działa, to historia. Kolejne części, choć również świetne, nie są według mnie takim ideałem, jak pierwsza z nich – już o Hobbitach nie wspominając, bo te oglądam bez większego zaangażowania, ot, fajny blockbuster. Nad Drużyną­ – niezmiennie zachwyt.  

FINDING NEVERLAND.

W Polsce znany jako Marzyciel. Niby tytuł pasujący do filmu, ale jednak zatracający niejako dwojakie znaczenie oryginału. No mniejsza. Tak się złożyło, że film z Deppem i Winslet też pierwszy raz obejrzałem w telewizji, nawet nie wiem, czy nie przypadkiem, ale jak tak siadłem i zacząłem oglądać, to nie ruszyłem się sprzed telewizora ani na milimetr, póki się nie skończył. Cudowny, ciepły film o sile wyobraźni, choć nie tylko o tym, w każdym razie na pewno bardzo wartościowy. Historia o przyjaźni autora Piotrusia Pana z pewną rodziną urzeka przede wszystkim niezwykle naturalnym i prawdziwym ukazaniem relacji obu stron, w czym duża zasługa aktorów (Winslet bardzo szanuję jako aktorkę, natomiast oglądanie Deppa bez twarzy pomalowanej czymś dziwnym to miła odmiana), ale jest też dziełem BARDZO inspirującym, zwłaszcza dla tych, którzy – no właśnie – czerpią przyjemność z pisania. Głównie dzięki temu znalazł się na tej liście. Także i przy okazji tej pozycji muszę wspomnieć o muzyce ją ilustrującej, nie tylko dlatego, że jest zwyczajnie śliczna i urocza, ale także z tego powodu, że jej autorem jest Polak, Jan A.P. Kaczmarek, który został zresztą za swoją pracę nagrodzony Oscarem. Słusznie, bo dzięki jego muzyce wiele scen nabiera dodatkowej magii, której i w tym filmie zresztą całkiem dużo.

12 ANGRY MEN.

Cofamy się niemal 60 lat w przeszłość, by przyjrzeć się dziełu Sidneya Lumeta z 1957. Film dziejący się praktycznie w jednym pomieszczeniu; tak naprawdę jest to rozmowa tocząca się między dwunastoma tytułowymi mężczyznami, którzy tworzą ławę przysięgłych i mają rozstrzygnąć, czy oskarżony jest winny, czy też nie. Punkt wyjściowy jest dokładnie tak prosty, na jaki brzmi, ale JAK TO SIĘ OGLĄDA. Niesamowite, jak wciągający może być film zupełnie oparty na dialogach, jak porywające może stać się oglądanie konfrontacji dwunastu odmiennych charakterów, z których każdy wnosi coś do historii i nie jest zbędnym zapychaczem miejsca. Fascynujące studium odmiennych podejść do jednego problemu. Scenariusz powstał jako sztuka, najpierw w teatrze telewizji, a potem w teatrze stricte, i rzeczywiście, ma się podczas oglądania poczucie, jakby siedziało się bezpośrednio przed sceną i podziwiało wybitne przedstawienia. A że ja lubię teatr, to tym bardziej na plus. Wspaniały film, który zrobił na mnie olbrzymie wrażenie i kazał się zastanowić „czemu ja nie widziałem tego wcześniej”.

GARDEN STATE.

Debiut reżyserski Zacha Braffa, którego szersze grono kojarzy pewnie z głównej roli w, bardzo dobrym skądinąd, serialu Scrubs. Historia o zmagającym się z depresją facecie, który po wielu latach wraca w rodzinne strony - do Garden State właśnie – i spotyka tam całe mnóstwo znajomych z młodości, a przy okazji przerywa milczenie, które panowało między nim a jego własnym ojcem. No i, oczywiście, poznaje pewną dziewczynę. Bardzo specyficzny film, który chyba trzeba poczuć, bo puszczałem go już kilku osobom i reakcje były dość mieszane. Nie zmienia to jednak faktu, że jest to naprawdę sprawnie napisany (także przez Braffa) film, mogący się poszczycić kilkoma BARDZO dobrym dialogami, a sam motyw powrotu po latach jest sam w sobie świetnym punktem wyjściowym. Jeśli chodzi o powód, dla którego znalazł się na mojej liście, to w sumie ciężko mi go sprecyzować w jednym zdaniu, ot, obejrzałem Garden State kiedyś w nocy i pomyślałem że gdybym mógł, to też chciałbym zrobić taki film. Z tak dobrym soundtrackiem. Z Natalie Portman w głównej roli żeńskiej. Z tak wspaniałą sceną, jak ta ze zdjęcia. Poruszający podobne tematy. Taki prawdziwy, choć nieco absurdalny, co w sumie się nie wyklucza. Rzeczywistość potrafi być dużo bardziej absurdalna niż kino. 

PULP FICTION.

Chyba nie trzeba nikomu przedstawiać. Chciałem tutaj napisać, że w sumie nie wiem, czy to mój ulubiony film Tarantino, ale przypomniałem sobie fajne zdanie, że wybranie ulubionego filmu tego reżysera to jak wskazanie ulubionego dziecka. Wobec tego nie napiszę, bo na liście i tak go wstawiam, nie tylko za to, że jest doskonały, ale też dlatego, że to pierwszy film QT, który obejrzałem. Co ciekawe, doceniłem go dopiero za drugim obejrzeniem (dzień po pierwszym). Nawet nie wiem, co mogę napisać odkrywczego o tym dziele. Że ma niesamowity scenariusz i postacie? Wiadomo. Że niektóre sceny to absolutny klasyk i trudno je wyrzucić z pamięci? Oczywiście. Że pomimo tego, że trwa ponad dwie godziny, to zlatuje w okamgnieniu? Taaak. Fenomen, wydaje mi się, że za każdym seansem można w tym filmie odkryć coś nowego. Wystarczy.

BEFORE SUNRISE/BEFORE SUNSET/BEFORE MIDNIGHT.

Wiem, to trzy filmy. Nie umiałbym jednak wybrać jednego do umieszczenia tu, tym bardziej, że wszystkie są tak samo ważne, jeśli chodzi o losy głównych bohaterów – Jessego i Celine, bezbłędnie odgrywanych przez Ethana Hawke i Julie Delpy. Każdy kolejny film z trylogii dzieje się 9 lat po poprzednim, i dokładnie po tylu latach był kręcony przez tą samą ekipę. Fabuła? Fabuła polega na tym, że w każdym filmie Jesse i Celine rozmawiają. Na różne tematy, w zależności od części. To kolejne oparte na dialogach filmy w tym zestawieniu, a są to dialogi tak mądre, tak soczyste, i tak boleśnie prawdziwe niekiedy, że rozmowy głównych bohaterów chłonie się wręcz, i smakuje niczym najlepsze wino. Oglądając spacery tej dwójki miałem nieraz złudzenie jakbym sam w nich uczestniczył i, posługując się kamerą jako „oczami”, na bieżąco analizował to, co mówią, czasami tylko gorąco się w myślach zgadzając z którąś z tej dwójki. Delpy i Hawke mają taką chemię, że aż ciężko uwierzyć, że naprawdę nie są parą, a grają tak naturalnie, jakby improwizowali – być może dlatego, że w części drugiej i trzeciej byli współautorami scenariusza. Znakomitość. Obowiązkowo.

(500) DAYS OF SUMMER.

Kolejna tzw. życiówka w zestawie. Film reklamowany jako komedia romantyczna, co moim zdaniem jest dla niego nieco krzywdzące, jako że do typowego kom-romowego schematu mu daleko - zresztą sam narrator wspomina na początku, że choć jest to historia o chłopaku, który spotyka dziewczynę, to NIE JEST to historia miłosna. Świetny, świeży, oryginalny film, który wziął z zaskoczenia chyba zarówno widzów, jak i mnie samego, bo nie spodziewałem się przed obejrzeniem, że to będzie aż TAK dobre. Fabuła skacząca dowolnie po tytułowych 500 dniach pozwala spojrzeć widzowi na związek dwójki głównych bohaterów z zupełnie nowej perspektywy niż w "tradycyjnych" filmach i skontrastować początkowe jego etapy z tym, co następuje po jakimś czasie, a nie będzie dużym spoilerem jeśli napiszę, że następuje rozstanie. Jako widzowie mamy więc okazję przeanalizować CO do niego doprowadziło i rozważyć, czy można było tej sytuacji zapobiec, a także przemyśleć zachowanie obu stron tej relacji. Maksymalnie urocze sceny z pierwszych tygodni związku przeplatają się z gorzkimi migawkami z dni późniejszych i uderzającymi prawdziwością dialogami (a ja dobre dialogi bardzo w filmach cenię, jeśli nie zauważyliście!). Joseph Gordon-Levitt i Zooey Deschanel (ach!) mają świetną chemię i w swoje postacie wchodzą z niesamowitą naturalnością. Dodać do tego KAPITALNY soundtrack (z The Smiths na liście!) i jedną maksymalnie kopiącą w ryj scenę - czekajcie, aż ekran podzieli się na dwie części - w rezultacie mamy film, do którego mogę wracać regularnie i zawsze będę kiwać z uznaniem głową nad tym, jak świetnie udało się reżyserowi ukazać w półtorej godziny tak zawiłą w gruncie rzeczy relację. Brawo.

LOST IN TRANSLATION.

Pierwszy raz zetknąłem się z tym filmem w autokarze sunącym po Egipcie. Telewizor był trochę mały i trochę daleko, więc w sumie nie do końca widziałem, co się dzieje, ale zainteresowałem się na tyle, że sięgnąłem po niego sam, jakiś czas później. Pokochałem od pierwszego obejrzenia w całości. Coppoli udała się nie lada sztuka, bo niezwykle sugestywnie ukazała kilka rzeczy jednocześnie – zagubienie w zupełnie obcym miejscu, ogólne życiowe osamotnienie, wreszcie relację między dwójką głównych bohaterów, niby obcych dla siebie, a jednak rozumiejących się doskonale w konkretnej sytuacji – i nie tylko w niej – tak, jakby znali się całe życie. Zero w tym fałszu i przekłamania. Znowu – życiowe. Końcówka zawsze sprawia, że mam gulę w gardle. Poza tym jest to po prostu ślicznie nakręcony film, snuj trochę, ale ile w tym klimatu, szczególnie jeśli chodzi o warstwę audiowizualną. No i ma Scarlett J. i Billa M., których uwielbiam oddanie od czasu pierwszego seansu. Szczególnie tą pierwszą. Trudno mi Lost in Translation określić jednym słowem. W każdym razie wielbię.

THE LION KING.

Nudne już robi się moje pisanie o Królu Lwie, no ale nie mogę nie umieścić go na takiej liście. Jeśli ktoś śledził moją, hm, internetową twórczość literacką, to pewnie kojarzy historię o pirackiej kasecie z tą animacją, którą mój ojciec przytachał swego czasu do domu, i która już od początku nie zachwycała ani jakością obrazu, ani dźwięku. Oczywiście mały Łukasz jeszcze wtedy nie był HD-dziwką i nie musiał widzieć porów na skórze aktorów, żeby w pełni cieszyć się filmem (to chyba jakaś taka obronna reakcja na słaby wzrok, pff), w dodatku w Królu nie ma nawet żadnych aktorów, więc nic nie stało na przeszkodzie, żebym jeszcze gorzej doprawiał tę taśmę oglądając ją codziennie. W sumie mam ją do dzisiaj, ale niech już spoczywa w spokoju. Tak czy inaczej Król Lew to chyba pierwsze tak duże emocje, które przeżyłem na filmie (antylopy, Mufasa, tato, chodźmy, ekhm, chlip), to pierwszy zachwyt nad filmową muzyką, to jeden z symboli dzieciństwa, do którego od 20 lat co jakiś czas wracam i do którego moja sympatia nigdy nie spadła i nie spadnie. Definicja sentymentu.

THE KID.

Przyznam, że jeśli chodzi o ostatnią pozycję na liście, to miałem nie lada problem, bo de facto wszystkie te najważniejsze filmy, które gdzieś tam głęboko w moim sercu siedzą, wymieniłem. Zrobiłem sam ze sobą burzę mózgu - który jeszcze z tych wszystkich filmów, do których zwyczajnie pałam sympatią, przedstawić w tej notce z mojej perspektywy? Po paruminutowych rozmyślaniach i przemyśleniach, czy wstawienie Titanica byłoby bardzo niemęskie (nie byłoby!), postawiłem na niespełna godzinny film Chaplina. Dlaczego? Po pierwsze, bo, wcale nie oryginalnie, uważam go za genialnego twórcę i krok milowy w dziejach kina. Po drugie, zwyczajnie lubię jego filmy i filmy nieme i/lub czarno-białe same w sobie. Brak kolorów jest na swój sposób bardzo klimatyczny i często owocuje doskonałymi kadrami. Po trzecie, Brzdąc pasuje mi do tego schematu filmów, które stawiają na emocje i relacje międzyludzkie, a jest o tyle wspaniały, że wszystkie te emocje przekazuje bez słów. Jakkolwiek cenię dobre dialogi, tak tutaj nawet nie są one potrzebne, bo Chaplin-aktor i Chaplin-reżyser wszystko potrafi pokazać gestem, wzrokiem, a wtóruje mu Jackie Coogan jako tytułowe dziecko, które jest tak prawdziwe w swoich uczuciach, jak tylko – no właśnie – dziecko być może. Piękny, wzruszający film, a duet Włóczęga-brzdąc jest po prostu ikoniczny. Gdy niedługo przed śmiercią podstarzały Chaplin odbierał honorowego Oscara, jedną z osób na widowni był dorosły Coogan, który patrzył na to, jak jego filmowego towarzysza sprzed 51 lat (!) kilkaset ludzi hołduje kilkunastuminutową salwą oklasków, i sam się do nich dołączał. TO jest dopiero emocjonalne.

 *

I tyle. Jak widzicie, i jak widzę sam, większość tych filmów skupią się głównie na relacjach międzyludzkich, na słowach, jakie między tymi ludźmi padają (lub nie), lecz także na pewnej dozie sentymentu, która się z nich wydziera; można zatem powiedzieć, że, co oczywiste, moja natura przejawia się nie tylko w piosenkach, które są dla mnie ważne, lecz także w dziełach kinematografii cenionych przeze mnie. Cóż mogę więcej powiedzieć – jeśli dotrwaliście do tego momentu, to doczekaliście się chwili, w której polecę wam którykolwiek film z tej listy, którego nie mieliście jeszcze okazji obejrzeć. Zatem polecam. 

czwartek, 18 września 2014

o dziesięciu ważnych piosenkach


Układanie rankingów nie jest moją mocną stroną. Nigdy nie mogę się zdecydować jak sprawiedliwie poukładać rzeczy, które biorę pod ocenę, czy dana pozycja bardziej zasługuje by być, dajmy na to, na szóstym, czy na siódmym miejscu. Stąd też pomysł na ten wpis jest trochę przewrotny. Pomyślałem jednak, wracając dziś z pracy i jak zwykle izolując się od świata słuchawkami wypełniającymi moje uszy muzyką (bezpieczeństwo przede wszystkim), że jeśli chodzi o muzykę właśnie, to jest ona w pewnym momencie tak samo ważna, jak wspomnienia. Mało, czasami to właściwie muzyka sama w sobie definiuje wspomnienie, bo chyba każdy ma takie utwory, które nierozerwalnie kojarzą mu się z danym wydarzeniem w życiu, czy to radosnym, czy wręcz przeciwnie. Pytanie, z którym częściej. A skoro i tak nie robię tu nic innego jak wieczne przelewanie na klawiaturę własnych refleksji, ewentualnie narzekań (też pytanie, czego częściej), to mogę się również podzielić listą dziesięciu piosenek, które na dzień dzisiejszy uważam za, w pewnym stopniu, dla siebie ważne – czy to dlatego, że z czymś mi się kojarzą, czy po prostu za to, jak oddziałują na moją osobę.

A jako że nie umiem układać rankingów, kolejność będzie losowa. Po najechaniu na tytuł możecie otworzyć dany utwór. 

Dokładnie w tej wersji, do której zamieściłem odnośnik. Ten utwór nie kojarzy mi się z niczym konkretnie, nie wydarzyło się nic szczególnego, gdy przygrywał w tle, ale nigdy nie zapomnę, jak piorunujące wrażenie zrobiła na mnie (i robi do dziś!) ta wersja koncertowa. Lubię Rice’a za pewną dozę wrażliwości, którą ujmuje w studyjnych wersjach swoich utworów, tu natomiast zmienia się w faceta, który muzyką wyraża coś w rodzaju dzikiej pasji i szaleństwa, bez cienia fałszu, bo czuć dokładnie każdą jego emocję przekazaną słuchaczom za pomocą dźwięków. Po drugiej stronie barykady stoi Lisa Hannigan, niepozorna, niemalże nieśmiała, wspomagająca całą tą dzicz Rice’a przepięknie brzmiącym głosem, w pełnej krasie rozbrzmiewającym na samym początku występu, ale nieniknącym wcale w paszczy szaleństwa rozwijającego się później. Doskonały duet i wielki żal bierze, że można o nim mówić jedynie w czasie przeszłym (choć żadne nie zawiesiło muzycznej kariery, na szczęście). Występ bezbłędny pod każdym względem. Arcydzieło. Niewyobrażalnie zazdroszczę ludziom, którzy widzieli to na żywo.

Do Depeche Mode dojrzewałem dość długo. Pierwszy kontakt z ich muzyką zagwarantował mi ojciec jeszcze w latach 90’, ale że wtedy byłem zbyt zajęty słuchaniem Smerfnych Hitów, to nie doceniałem i nawet mówiłem, by wyłączał. Świadomie słuchaniem Depeszów zająłem się wiele lat później i wkrótce przerobiłem całą dyskografię, a utwór, o którym mam zamiar pisać, otwiera mój ulubiony bodaj album brytyjskiej grupy – Songs of Faith and Devotion z 1993 roku. I tej piosenki nie dopasowuję do konkretnego wydarzenia. Uważam jednak, że ma w sobie na tyle dużo pazura i pewnej agresji, iż idealnie nadaje się do słuchania w momentach złości/ogólnego emocjonalnego rozstrojenia, a otwierający ją dźwięk idealnie taki stan ducha oddaje. Tylko tyle i aż tyle. Ogólna dynamika utworu i elektryzujący wokal Gahana dodatkowo potęgują tą ciekawą właściwość, z której, stety/niestety, korzystam dosyć często. Oczywiście nie jest tak, że słucham I Feel You tylko wtedy, gdy jestem zły. Wydaje się jednak, że w momentach złości utwór ten smakuje najlepiej.

Z Oasis zetknąłem się jakieś dziesięć lat temu, w dość nietypowych okolicznościach, jako że jedna z ich piosenek wykorzystana została jako muzyczny podkład do fanowskiego filmu o serialu Lost, którego ówcześnie byłem ogromnym fanem. Posłuchałem jedną płytę i zostawiłem, nie dlatego, że mi się nie podobała, raczej z tego powodu, że w tamtych czasach słuchałem wszystkiego co się dało, to i ciężko było mi się skupić na jednym zespole. Wracałem doń od czasu do czasu, bywając u mnie w domu można było Oasis usłyszeć, i tak się złożyło, że na studiach Don’t Look Back in Anger stało się jednym z hitów popularnym w kręgu moich znajomych, nawet jeśli skład ekipy na przestrzeni lat nieco się zmienił. Dość powiedzieć, że odśpiewanie refrenu tej piosenki stało się później dość stałym elementem każdej większej imprezy, a sama piosenka trafiła na specjalnie przygotowaną na imprezy playlistę. Tak więc gdy słyszę ten kawałek, czy to u siebie, czy gdzieś w telewizji, to nie słyszę de facto Gallaghera, a głos mój i ludzi, z którymi spędzałem na studiach czas, i z którymi wydzierałem się z tą piosenką wniebogłosy.

Sytuacja jest tu bardzo podobna do tej wyżej, z tą różnicą, że o ile imprezę bez Oasis dało się jakoś przeprowadzić, tak Jolka, Jolka była od któregoś momentu NIEZBĘDNYM elementem każdej jednej większej popijawy. Wyobraźcie sobie młodych, nie do końca trzeźwych ludzi, którzy, trzymając się za ramiona i bujając w lewo i prawo wyją, bo ciężko to nazwać śpiewaniem, „Eeemiiigrowałem” – to właśnie byliśmy my. Jolka jest więc reliktem tych nie tak dawnych czasów, które, nie ukrywajmy, z wielu powodów mają zerowe szanse na powrót, ale ilość razy w których wyśpiewaliśmy CAŁY ten, wcale nie tak krótki, utwór, na pewno nie byłaby policzalna na palcach i dwóch rąk. Ciężko teraz tego słuchać, nie mając w pamięci towarzyskich spotkań z czasów studiów. A może to ja jestem zbyt sentymentalny, nie wiem. W każdym razie tekst pamiętam do tej pory, przy czym jest to jeden z najlepszych tekstów, jakie widziałem i słyszałem w polskiej muzyce, a może i muzyce w ogóle.

Sposoby na poznawanie nowych zespołów są różne; albo się je usłyszy w radiu, albo w jakimś muzycznym programie, albo, jak to najczęściej bywa w moim przypadku, w filmie/serialu. Właśnie w ten ostatni sposób poznałem Noah and the Whale. Wysłuchanie jednej piosenki szybko przerodziło się w zapoznanie z całą resztą ich twórczości i tak oto z głośników moich wylało się pewnego wieczoru The First Days of Spring. Od samego początku da się poznać, że nie jest to utwór z natury wesoły, czuć w nim nostalgię, refleksję i takie jakieś, hm, rozliczanie się z sobą (for I do believe that everyone has one chance to fuck up their lives), i w tym właśnie jego siła. To kolejny utwór, który zrobił na mnie potężne wrażenie już za pierwszym przesłuchaniem – jak piosenka wywołuje ciarki, to znaczy, że naprawdę dobrze trafia w emocje, a instrumentalna końcówka tej konkretnej rozwala mnie od środka za każdym razem, gdy ją słucham. Chyba po prostu uderza w odpowiednie „struny” mojej osoby. Do reszty kawałków zespołu w sumie nie wracam, ale ten uwielbiam posłuchać leżąc wieczorem w pokoju przy zapalonej lampce.

Bardzo lubię Arcade Fire. Żadna z ich płyt nie schodzi poniżej pewnego, świetnego poziomu, a niektóre go nawet przewyższają, z całą pewnością mogę więc stwierdzić, że to jeden z moich ulubionych zespołów. Postanowiłem napisać o Wake Up, chyba dlatego, że tak naprawdę to właśnie od tej piosenki przygodę z Arcade Fire w ogóle rozpocząłem, a usłyszałem ją… w kinie, jako muzyczne tło do zwiastunu filmu Where The Wild Things Are, do którego pasowała znakomicie i wydawała mi się tak fantastycznie optymistyczna, tak pozytywna, że musiałem czym prędzej ją odszukać. Słuchając jej nawet po tych pięciu bodaj latach, nadal mam do niej tak samo ciepły stosunek jak w chwili jej odkrycia. Tak jak przeważająca ilość piosenek z tego wpisu jest związana z pewną nostalgią czy sentymentem, tak Wake Up kojarzy mi się z przeżywaniem pewnej przygody, z wolnością, z tymi chwilami, w których człowiek czuje się naprawdę szczęśliwy. Jakbym znowu był dzieckiem. Warto też wspomnieć, że lubię ją wciąż tak samo pomimo faktu, że od długiego czasu mam ją ustawioną jako budzik. A to już coś.

Yeasayer to kolejne ciekawe odkrycie sprzed paru lat, zespół, w którym zakochałem się od pierwszego odsłuchania i swego czasu długie godziny spędziłem na przesłuchiwaniu kolejnych płyt raz po razie. Piosenka, którą wymieniłem, nie pochodzi akurat z żadnej studyjnego albumu grupy, a jest nagraniem stworzonym na potrzeby jakiejś kompilacyjnej płyty wydanej w celach charytatywnych. Tightrope kojarzy mi się z rokiem 2011, jakkolwiek dziwne to skojarzenie, ale to właśnie wtedy słuchałem jej najczęściej, wtedy też śpiewałem ją pod nosem za każdym razem, kiedy miałem okazję, i jak wracam myślami do wydarzeń z tamtego czasu – głównie z okresu wiosennego – to właśnie ten utwór towarzyszy mi jako soundtrack tych retrospekcji. Jeśli natomiast chodzi o same walory muzyczne Tightrope to zapewniam, że świetnie się słucha tej piosenki w pociągu, wpatrując się przez okno w pola. A jak jeszcze do tego zachodzi słońce, to już w ogóle bajka. Taki kawałek.

Nie wiem, czy w przyszłości jeszcze będę umieszczał tę piosenkę na podobnych listach, w każdym razie na dzień dzisiejszy czuję, że powinna się tu znaleźć. Wbrew pozorom nie dlatego, że znam ją z How I Met Your Mother, choć oczywiście jestem twórcom serialu poniekąd wdzięczny za to, że dali mi okazję, bym ją poznał (ale nie rekompensuje to tego, jak zakończyli serial, hehe). Powód jest nieco inny. Nie wiem czy mieliście kiedyś moment, że siedzieliście w obcym mieście, sami w pokoju, zastanawialiście się nad wydarzeniami ostatnich dni i nad tym, co może przynieść przyszłość, i nagle, w pewnym momencie, naszła was myśl że nie można liczyć jedynie na ślepy los, a wypadałoby wziąć sprawy w swoje ręce i wreszcie podjąć jakieś kroki. No więc właśnie ja miałem taki moment w zeszłym roku, a towarzyszyła mi w nim dokładnie ta piosenka. Od tamtej pory traktuję ją jako taki fajny motywator i wracam do niej od czasu do czasu, za każdym razem czując podobne, pozytywne kopnięcie. Szczególnie przy krótkiej solówce w drugiej połowie piosenki.

Drive to był bardzo dobry film. Powolny, specyficzny, oszczędnie zagrany, ale zrobiony z głową, tak, że to, co mogło znudzić, stało się magnesem przyciągającym do ekranu. Kilka piosenek, które reżyser umieścił w filmie dość szybko stało się pozycjami w pewnych kręgach kultowymi, ale o ile większość ludzi zachwycała się utworami Nightcall i Real Hero, tak ja od samego początku byłem powalony doskonałością Under Your Spell. Już w chwili, gdy usłyszałem ją w – notabene – jednej z lepszych scen filmu, to wiedziałem, że to tylko jeden z wielu razów, gdy popłynie z moich głośników. Oszczędna, jeśli chodzi o warstwę tekstową, ale przy tym bardzo ciekawa, brzmiąca niemal jak wyjęta z innej epoki, kapitalna, jeśli chodzi o samą melodię. Gdybym miał okazję, to bym wsiadł w samochód (no, jakbym już miał prawo jazdy) i pomknął w nieznane w jej rytmie. Miałem zresztą okazję posłuchać jej podczas nocnej jazdy, i trzeba powiedzieć, że sprawdza się wtedy doskonale.

And last but not least…

To musiało się tu znaleźć i wydaje mi się być idealną pozycją na zakończenie wpisu. Całkiem niedawno pisałem o tej piosence na Facebooku, że uwielbiam ją jak pierogi ruskie mojej mamy, co, podkreślam, jest komplementem bardzo mocnym. To chyba najbardziej romantyczna piosenka (no dobra, jedna z), jaką miałem przyjemność posłuchać, ze wspaniałym tekstem i równie wspaniałą melodią. Głos Morriseya pasuje idealnie do wszystkich kawałków The Smiths, bez wątpienia, ale tu wydaje mi się brzmieć najlepiej w historii, szczególnie, gdy śpiewa o przyjemności umierania obok innej osoby, bo robi to tak, że mu zwyczajnie wierzę, chociaż nie wiem, do kogo są te słowa kierowane. Niesamowita piosenka, przy której tworzeniu musiało spłynąć naprawdę duże natchnienie. Cel: posłuchać ją na winylu. Popisałbym więcej, ale tak naprawdę wystarczy się wsłuchać w jej dźwięki i słowa stają się zbędne.

To tyle. Nie wiem, czy jeszcze za rok ta lista będzie wyglądać tak samo, bo przecież dużo się może zdarzyć i równie dużo wspomnień może się w mózgu zakorzenić. Na dzień dzisiejszy całkiem przypadkowo lista dziesięciu piosenek ważnych dla mnie to w większości utwory refleksyjne i nostalgiczne, bo smutne to może za duże słowo, ale nie zmienia to faktu, że mogę na tej podstawie wyciągnąć jakieś wnioski o swojej osobie, choć nie będzie to nic odkrywczego, czego bym się po sobie nie spodziewał. W każdym razie dawno niczego mi się tak dobrze nie pisało. Mam wrażenie, że kolejny wpis będzie o pewnych dziesięciu filmach.


sobota, 13 września 2014

o snach


Mały chłopiec siedział w ciemnym pokoju i nieśmiało wychylał głowę na przedpokój. Panująca wokół atmosfera była niepokojąca, nieco straszna wręcz, a wokół nie znajdował się nikt, kto stanąłby w obronie chłopca. Z daleka dziecko widziało, że malutki otwór w wizjerze nie przepuszcza światła; a więc na klatce panowała ciemność, choć, gdyby się dalej zastanowić, dawało to tylko namiastkę bezpieczeństwa. Chłopiec bezskutecznie próbował ruszyć się z miejsca. Pobiegłby, ale nogi odmawiały mu posłuszeństwa. Chłopiec czekał więc bezczynnie i już wkrótce zaczął słyszeć kroki. Przez wizjer wpadło światło. Światło przywołało chłopca do drzwi; wreszcie był w stanie wstać, choć wydawało mu się, że jego swoboda poruszania się ograniczona jest tylko do linii prostej prowadzącej wprost do celu. O dziwo, chłopiec dosięgnął głową do wizjera; zwykle potrzebował do tego taboretu. Chłopiec dobrze widział postać z głową owiniętą chustą, w długiej pelerynie, powoli wspinającą się po schodach. Była już tak blisko, tak blisko, zaledwie parę schodów i znajdzie się przed wizjerem, a on nadal nie mógł się ruszyć, serce czuł już w gardle i wreszcie postać ujawniła się, a twarz miała najstraszniejszą na świecie, nieludzką, paraliżującą chłopca w ciemnym korytarzu. Chłopiec krzyknął i obudził się. Paręnaście lat później ten sam chłopiec, trochę większy - na tyle, że do wizjera musi się już schylać-  pisze wpis, który zaczęliście czytać.  

Koszmar powyżej wrył mi się w pamięć jak rzadko który sen, a tych mam zachowanych w zakamarkach mózgu całkiem sporo. Co prawda w żadnym z nich nie wpatrywałem się w bączka kręconego przez Leo DiCaprio, ani w ogóle w żadnego bączka, robiłem za to dużo innych ciekawych rzeczy, których na jawie wykonać bym nie mógł, choć czasem bym chciał.

Oczywiście zanim się coś przyśni, to najpierw trzeba zasnąć, a wiąże się to z położeniem się w łóżku w dogodnej pozycji: na brzuchu, jeśli jest się zmęczonym i marzy się po prostu o zaśnięciu, lub na plecach, z wzrokiem wbitym w sufit, jeśli chce się pomyśleć o wszystkich głupich rzeczach które zrobiło się w życiu; ewentualnie po to, żeby się po prostu katować myślami do czasu aż Morfeusz weźmie nas w objęcia (podpowiem, że nie ten z Matrixa). W taki właśnie sposób działa to u mnie, ale na dłuższą metę to tej metody z plecami nie polecam – zbyt długie utkwienie wzroku w suficie i myślenie o sobie samym wywołać może pragnienie by jakiś bardzo ciężki kawałek owego sufitu spadł nam na głowę; wiem, sprawdzałem. Sufit jeszcze cały. Chyba na szczęście. 

Początkowa faza zasypiania, której naukowej nazwy nie znam, a na Wikipedię mi się wchodzić nie chce, w jednym na pięć przypadków kończy się u mnie krótkim snem/obrazem, w którym nie trafiam na schodek, ewentualnie skaczę z krawężnika (no bo krawężniki są tak wysokie, że bez bungee ani rusz). Nie trafiam w ten schodek z na tyle dużym impetem, że gdyby ktoś siedział przy moich nogach, to bym mu kopnięciem zrobił siniaka, tak się wzdrygam. Przy okazji dostaję wtedy mini zawału, a gdy już zatrzyma mi się akcja serca, mogę spokojnie spać dalej (z tego co wiem to taki zryw jest zjawiskiem dość powszechnym, ale wciąż nie chce mi się zajrzeć na Wikipedię, żeby to sprawdzić, och Łukaszu, ty leniu, ty).

Teraz już do meritum, a więc do snów samych w sobie. Koszmarów – podobnych do tego, który przytoczyłem wyżej – prawdopodobnie nie mam wiele; myślę, że bym pamiętał, gdyby takowe występowały. Nie zmienia to faktu, że tak czy inaczej jestem w stanie odczuć duży dyskomfort podczas spania, spowodowany mianowicie tym, że w snach nie umiem biegać. Nie żebym na jawie był jakimś sprinterem; bieganie ogranicza się u mnie do pościgów za zielonym światłem na sygnalizatorze, a jeśli miałbym brać udział w zawodach sportowych, to najpewniej byłaby to Paraolimpiada, ale w snach bieganie nie wychodzi mi w ogóle – jakbym próbował biec przez wodę z ołowianymi nogami. Bardzo nieprzyjemne uczucie bezradności i niemocy, takiej „narzuconej”, bo jednak inaczej jest zdecydować, że nie będziemy się ruszać z miejsca z tego powodu, że nam się nie chce, a inaczej nie móc się z tego miejsca ruszyć wcale.

Przeważają więc sny pozytywne/neutralne/zwyczajnie wkurzające/surrealistyczne i ciężko mi teraz stwierdzić, które występują najczęściej, ale zapewne któreś z dwóch ostatnich wymienionych. Po takich snach budzę się rano mając w myślach słowo, po którym prawdziwego Polaka można zawsze i wszędzie można poznać, a jeśli pobudka ta następuje o bardzo wczesnej porze to ewentualnie dodaję do niego jeszcze bonus w postaci „mać”. Paradoksalnie sny wkurzające są często związane ze snami pozytywnymi, z tego względu, że te drugie są na tyle ciekawe/miłe/odmienne od rzeczywistości, że wybudzenie się z nich lub uświadomienie sobie że tak, to BYŁ tylko sen, powoduje bezkresną irytację. Na przykład, śniło mi się kiedyś, że przeniosłem się w czasie do – a jakże – Elbląga sprzed czasu wojny. Pamiętam, że świat wokół był czarno-biały, zupełnie jak zdjęcia, które przeglądam z takim namaszczeniem, całkiem dobrze za to umiejscowione były wszelkie budynki/ulice, tak, że dobrze wiedziałem dokąd w tym śnie pójść by zobaczyć dany obiekt. Na końcu snu udałem się na zwiedzanie elbląskiej katedry, gdzie wszyscy poznali, że nie jestem z ich czasów (ach, ta magia kościołów) a potem się obudziłem, zły nieco, że cała ta wycieczka była jedynie projekcją mojego mózgu. Do Elbląga w wersji „sen” wróciłem całkiem niedawno – tym razem do kolorowego, acz powojennego i, mówiąc krótko, zrujnowanego. Miałem ze sobą telefon i zrobiłem kilka zdjęć, obawiając się, czy po powrocie do teraźniejszości nie znikną z galerii – nie było mi tego dane tego sprawdzić, bo budzik zadzwonił za szybko, ale na jawie z całą pewnością kolorowych fotek z ubiegłego wieku w albumie aparatu nie posiadam. W snach zwiedziłem też Paryż, tak mi się zdaje przynajmniej, bo stałem koło Katedry Notre-Dame, ale z drugiej strony odjechałem spod niej elbląskim autobusem miejskim numer jedenaście, więc mogło mi się coś pomieszać. No nieważne.

Naturalnie nie wszystkie moje sny są rodem z filmów fantastycznych, zdarzają się i bardziej przyziemne, chociażby wyśnione wersje imprez ze znajomymi, nieco dziwne, co prawda, bo odbywające się na przykład w bibliotece, na stołach między regałami. Muszę powiedzieć, że taka impreza miała we śnie bardzo ciekawy klimat, myślę zresztą, że w prawdziwym życiu też byłaby interesująca, aczkolwiek szkoda byłoby się upijać w bibliotece - jeszcze poniszczyłoby się książki, a przecież nie wolno niszczyć książek! Kiedyś grałem w śnie na saksofonie, choć instrument ten widziałem chyba tylko w sklepie muzycznym. A umiałem grać dobrze. Pływałem na dnie bardzo głębokiego basenu, otoczony nieznanymi mi ludźmi. Widziałem, jak biją człowieka i skaczą mu po głowie, a ludzie – mnóstwo ludzi – nawet nie drgną, by mu pomóc. Obserwowałem jak płonie blok mieszkalny i zastanawiałem się, czy ktoś jest w pożeranych przez ogień mieszkaniach. Brałem udział w wyprawie rodem z filmów o Indianie Jonesie, przemierzając stare, zamkowe korytarze – ten sen urwał się w momencie, gdy razem z moimi towarzyszami dotarłem do ogromnego wodnego zbiornika, przez który mieliśmy przepłynąć, ale nikt nie wiedział jak sprawić, by nie zamoczyć naszych telefonów.

Filmowe takie te sny, lubię takie.

Raz mi się śniło, że umarłem. To było na wycieczce do Egiptu, zasnąłem po południu i przyśniło mi się, że pływam. Z jakiegoś powodu zacząłem się topić. Wołałem o pomoc, wierzgałem rękoma i nogami, widziałem nawet, że ktoś biegnie mi na ratunek, ale tak samo powoli, jak ja zawsze biegam w snach, więc nie zdołano mi pomóc. Zapadłem się pod wodę i zapadła całkowita ciemność. Trwała chwilę, po czym usłyszałem głos mojej mamy wołający mnie po imieniu. Obudziłem się sam w pokoju, nie było ani mamy, ani kogokolwiek innego. Cały spocony byłem i czułem się dziwacznie. Bardzo realny sen.

No. Zapamiętuję sny. Na pewno jest to tylko procent wszystkich, które przewijają się w ciągu nocy przez moją głowę, a także procent ze wszystkich, które pamiętałem, ale już mi z głowy uleciały, ale wręcz staram się je przyswajać, bo fascynuje mnie poniekąd jak pokrętny i jak inny od wszystkiego innego może być świat snów. Nie zastanawiam się raczej, co sny mogą oznaczać, nie korzystam z senników, nie analizuję każdego szczegółu każdej projekcji, patrzę na nie raczej jak na interesujący, niezależny do końca ode mnie produkt własnego umysłu, który nieraz obejrzałbym jeszcze raz, na spokojnie. Serial bym z nich zrobił. Ciekawe, co mi się przyśni dzisiaj.

Na koniec dodam, że chciałem kiedyś spróbować, czy uda mi się uzyskać sen świadomy. Miałem bodaj policzyć do jakiejś liczby, robiąc głębokie oddechy. Nawet nie zdążyłem, bo zasnąłem zwyczajnie. Tak się skończyła moja przygoda ze świadomymi snami. Peszek. 

sobota, 6 września 2014

o ostatnich czterech miesiącach


Leniwa sobota, Leżę sobie na – a jakże – dywanie i popijam napój energetyczny, bo spałem dziś całe cztery godziny i mam obawy, że zasnę na laptopie, choć z drugiej strony ktoś od dłuższego czasu namiętnie raczy okolicę w promieniu kilometra dźwiękami disco-polo, więc samo w sobie to by nie było takie proste. Ale nieważne, lubię energetyki tak czy inaczej.

Od jakiegoś czasu nachodzą mnie wyrzuty sumienia z powodu tego, jak bardzo zaniedbałem tego bloga, niektórzy nawet pytali, kiedy pojawi się jakiś nowy wpis (dzięki, wierni fani, też was kocham), uznałem więc że najwyższy czas sprężyć się, wciągnąć dużą ilość powietrza i z całej siły zdmuchnąć kurz na tymże blogu zalegający. A jak nie wystarczy, to wyciągnąć odkurzacz z szafy, chociaż chyba nie będą potrzebne tak radykalne środki jak przemieszczenie się do innego miejsca.

Te niemal cztery miesiące które minęły od czasu umieszczenia poprzedniego wpisu zleciały jak z bicza strzelił. Mam zresztą wrażenie, że każdy kolejny rok mija szybciej niż poprzedni. Mrugnę, a moja siostra będzie wyprawiać osiemnastkę. Mrugnę drugi raz, a będę szukać ciepłych kapci i wpatrywać się w lustro, licząc zmarszczki na twarzy i resztkę włosów na czubku głowy, o ile jeszcze będę jakieś mieć do tego czasu.

Coś tam się zmieniło przez te cztery miesiące. Przede wszystkim na początku sierpnia wyruszyłem w podróż ku emeryturze i znalazłem wreszcie pracę. Wiem, że to dopiero miesiąc i że za jakiś czas mogę odszczekać te słowa, ale mam z pracy dużą frajdę. Oczywistym jest, że nadal jestem leniem (mama moja stwierdziła, że mam kształt głowy jak Sid z Epoki Lodowcowej, więc nawet by to pasowało) , i że jak już legnę się na glebę to każde powstanie na nogi – szczególnie nie z własnej woli - kończy się łamaniem drugiego przykazania, ale jednak z chęcią wstaję rano i zasuwam do roboty. Taka satysfakcja jakaś, że się to bezrobocie pokonało. Teraz jeszcze tylko jakieś 40-parę lat i podróż ku emeryturze skończę (co zazębi się zapewne z wpatrywaniem się w lustro i liczeniem zmarszczek). W sumie nie wiem, czy za 40-parę lat jeszcze będzie coś takiego jak emerytura, ale ta niepewność nie może mi przeszkodzić w czynieniu ambitnych planów! Takie toteż czynię.

Podjęcie pracy sprawiło, że jestem zmuszony pożegnać się z częścią moich dotychczasowych uczniów, tych, którym udzielałem korepetycji (o czym dowiedzą się przy okazji pierwszego telefonu z zapytaniem kiedy przyjdę). Można powiedzieć, że pod koniec roku szkolnego zadowolony byłem ze wszystkich uczniów – z niektórych bardziej, z niektórych mniej, ale nie było momentu w którym poczułbym, że moja praca i zaangażowanie w przekazanie wiedzy tym młodym – i starszym – ludziom poszła na marne i że zainkasowałem kasę za nic. Było to bardzo budujące, tak jak i sam fakt że z każdym z tych uczniów miałem (i mam, jeśli mówić o tych, których wciąż odwiedzam) pewną więź, dzięki której siedzenie godzinę nad książką nie było tylko sztywną formalnością, a formą połączenia przyjemnego z pożytecznym. Myślę, że sympatia do tych rodzin zostanie gdzieś we mnie już na zawsze. Moja obecna praca nie jest, co prawda, związana z nauczaniem, ale jako że wciąż mam kilka osób, które uczę, to nie mogę powiedzieć, by ten etap w moim życiu był etapem zamkniętym. I dobrze.

Moja siostra nadal jest niezastąpiona. Zdarzyło się kiedyś, że obejrzała Madagaskar. Spodobał się jej już za pierwszym razem. Po osiemdziesiątym podoba jej się tak samo. Bratu już mniej. Jej ulubioną postacią jest Marty – zebra, trochę nadpobudliwa, szalona na swój sposób, ale oddana swoim bliskim i wrażliwa. Nie dziwię się, że to akurat ona stała się ulubienicą młodej bo, jak by nie patrzeć, mają ze sobą trochę wspólnego, jeżeli idzie o charakter. Kamelia oczywiście bardzo aktywnie uczestniczy w tym, co się dzieje w domu – jest na bieżąco z moją pracą, kontroluje, czy jeszcze chodzę na korepetycje, lojalnie ostrzega bym nie pił piwa, gdy idę do pubu (serio), a przy tym sama wskoczyła na nowy etap w życiu, jako że zaczęła chodzić do przedszkola. Panie nauczycielki chwalą (nie mogło być inaczej!) – że samodzielna, że grzeczna. Wiadomo. Dumny jestem, siostro!

Co tu jeszcze… nadal zaglądam na fejsbuka, nadal oglądam filmy (na przykład Madagaskar minimum raz dziennie, chlip), nadal nawet piszę, tylko że nie tu, z rysowaniem gorzej, ale chyba też odkurzę ołówki, bo jeden rysunek leży gotowy w połowie i mnie czasem woła, żebym już go skończył. Trzeba by go było w końcu posłuchać, dorysować co trzeba, i zebrać lajki na fejsie. Oczywiście bardziej liczy się satysfakcja ze skończonego dzieła, no ale lajki. Gdyby van Gogh żył w czasach Facebooka i dostał za Słoneczniki kilkadziesiąt lajków, to pewnie by nie odciął sobie ucha. Jak Facebook, to i znajomości, a wśród tych jak zwykle roszady, chociaż muszę powiedzieć, że to roszady pozytywne. Przekonałem się, na kogo można i nie można liczyć, a przy okazji zewsząd pojawiają się nowi ludzie, o których trudno powiedzieć złe słowo. No dobrze jest.

Przeczytałem to, co napisałem wyżej o van Goghu i widzę, że fantazja już zaczyna mnie ponosić, pora więc zbliżać się do końca tego reaktywującego wpisu, życząc sobie przy okazji, żeby częstotliwość wpisów była teraz większa niż raz na 1/3 roku, co jest chyba do osiągnięcia, jako że czuję spływający do mnie z dywanowych włókien przypływ weny (ciekawe, czy faza księżyca ma z tym coś wspólnego). To były spokojne cztery miesiące, dobre, można powiedzieć; nie działo się aż tak dużo, jak widać, ale jak już się działo, to w tę stronę, co trzeba. W ogóle ten rok jest – słowo-klucz – spoko. Odpukać w niemalowane i w malowane dla pewności też.


Do następnych wpisów.