Chyba
się postarzałem, bo w moje życie wkradła się pewna monotonia. Gdybym zaprosił
kogoś znajomego, aby odbył ze mną tradycyjną drogę do pracy, to prawdopodobnie
mógłbym go zaskoczyć zdolnością jasnowidzenia, jako że z minutową dokładnością
byłbym w stanie powiedzieć jakiej linii autobus wjedzie za chwilę na dany, mijany
przez nas przystanek, albo że na jednym z tych przystanków będzie stał ten sam
łysy koleś w czarnym dresie z trzema paskami (czasem trzymając reklamówkę).
W
sobotę było mniej schematycznie - na drodze prowadzącej od klubu obleganego
przez ludzi mających na głowie więcej żelu niż włosów (lub więcej pudru niż skóry),
co jakiś czas pojawiała się plama po wymiocinach. W sumie nie dziwię się, bo co
pozostało człowiekowi, który w piątek wieczór wszedł do miejsca o nazwie
będącej angielskim akronimem wyrażenia "żyje się tylko raz"? Wziąć
sobie ową nazwę do serca, a potem puścić wodze. Następnie – też puścić, ale pawia,
a nawet kilka. Śmiać mi się chciało, jak wyobraziłem sobie umęczonego
pijaństwem kolesia, który stracił cały swój klubowy animusz i słania się po
płocie, sunąc najeżonymi włosami po prętach.
Szczerze
mówiąc to nie wiem do końca, jak obecnie sytuacja w klubach wygląda od
wewnątrz; ostatnio byłem na takiej, hm, klasycznej dyskotece na tyle dawno, że
nie jestem w stanie określić, kiedy to było dokładnie. Głównie zapamiętałem
dużo takich właśnie panów i pań wyglądających jak ożywione manekiny koloru
brązowego, na których wypróbowywano całe setki kosmetyków. Stojąc przy barierce
i wsłuchując się w jakże subtelne dźwięki muzyki, głaszczącą moje uszy całą
feerią łub-łubów i umc-umców, obserwowałem z ciekawością jak przedstawia się
sytuacja na parkiecie.
Jest
tak, że dziewczyny lubią tańczyć w grupach. Tupią sobie w kółeczku, dzielnie
próbując nadążyć za natężeniem łub-łubów, a wokół nich niczym drapieżne ptaki
krążą mężczyźni, których, na cześć Sonica, niebieskiego i szybkiego bohatera
serii gier, nazwę na potrzeby tego tekstu Sonikami właśnie, ze względu na
niezwykłe podobieństwo między fryzurami. Sonikowie krążą wokół dziewczyn
opracowując skomplikowane metody podrywu. Rozpinają białe koszule, napinają
brązowe mięśnie i bujają się w rytm umc-umców. Nie przypominam sobie sytuacji,
w której któremuś z Soników udałoby się skutecznie kogoś, mówiąc brzydko,
upolować. Najczęściej kończyło się to zabawną sytuacją, w której dany Sonik
powoli zbliżał się do dziewczyny, napinał mięśnie tak, że metr przed nią
zaczynały mu już pękać rękawy w koszuli, a koniec końców robił obrót na pięcie
jako i jego wybranka robiła, nawet nie zaszczycając go spojrzeniem. Potem
dreptał do kolejnej i tak się odbijał jak piłka w pinballu. Na koniec imprezy zamiast
koszuli miał bezrękawnik.
Oczywiście
zdarzały się sytuacje, że do tego tańca jednak dochodziło, mimo wszystko kluby
to nie tylko siedlisko porażek. Tańczą zatem pary całkiem zwyczajne, o których
tu pisać nie będę, bo są na tyle normalne, że dla mnie i ewentualnych
czytelników wręcz nieinteresujące (aczkolwiek wszystkiego im dobrego), a obok
nich istny przegląd różnych stylów tańca w wykonaniu tłumu Soników. Jeden Sonik
tańczy, jakby kroił chleb, dziko machając zaciśniętą pięścią w lewo i w prawo.
Drugi przeciąga wirtualną linę, ponownie sprawdzając wytrzymałość swoich rękawów,
bo, nie wiadomo, może ktoś go zauważy i stwierdzi, że fajnie tę linę przeciąga.
Jeszcze ktoś skacze po niewidzialnych, acz z całą pewnością rozżarzonych,
węglach. Pomiędzy nimi ludzie, którzy z pozoru wykonują dziwną formę tańca
barkami, a tak naprawdę po prostu przepychają się do baru, po piwo. Ktoś tam
zjeżdża na tyłku ze schodów. W łazience ludzi więcej, niż na parkiecie. Ciężko
wszystko ogarnąć wzrokiem. Poza Polską niewiele lepiej.
Pisałem
swego czasu o kilku razach, kiedy byłem w Egipcie. Wspominałem tam, że również
zdarzało mi się odwiedzić parę egipskich dyskotek, w tym jedną hotelową, w
której kręcącej dupą Rosjance wypadła z majtek podpaska i tak sobie leżała na
parkiecie. W sumie do tej pory nie ogarniam myślą, jak to się stało, wtedy
jedynie pomyślałem, że jak pójdę do jakiegoś klubu w mieście, to pewnie będzie
lepiej, więcej ludzi i w ogóle. Niestety, chociaż ludzi było więcej, a żadne
podpaski nie lądowały na ziemi, to i tak średnia wieku znacząco przekraczała
to, do czego prężyliby się elbląscy Sonikowie, natomiast jedyną osobą, która
dosiadła się do mnie i zaczęła rozmowę, był nie kto inny, jak 50-letni, na oko,
Niemiec. Tak sobie do mnie szprechał a ja kiwałem głową, chyba na tyle
przekonująco, że Niemiec myślał, że go rozumiem (na szczęście go nie
rozumiałem, bo może do dzisiaj bym miał traumę). Przez kilka minut w ten
właśnie sposób korzystaliśmy z najcenniejszych walorów komunikacji
międzyludzkiej, w tle Rosjanki starały się udowodnić same sobie, że mają
trzydzieści lat mniej, a potem poleciała mi krew z nosa i wyszedłem z tego
klubu żeby sobie kupić Sprite’a. Nie wiem, jak jedno z drugim się wiąże, ale
uwierzcie mi, że tak właśnie było.
To
wszystko powyżej to obserwacje z pierwszej ręki, choć sprzed paru lat. Teraz
jestem z klubami na bieżąco o tyle, że dość regularnie przeglądam portal
publikujący zdjęcia z imprez wszelakich. Z tego co widzę, niedużo się zmieniło
od czasów, gdy jeszcze sam do takich miejsc czasami wchodziłem, a można
powiedzieć, że ludzie są nawet jeszcze bardziej brązowi niż wtedy (przynajmniej
ci, którzy najczęściej pozują do zdjęć), lub też, że do perfekcji opanowali
robienie min mówiących „jestem taki fajny/a” – bez takich do klubu ani rusz.
Średnia wieku w niektórych z dyskotek wygląda tak, że gdyby zestawić osoby
bawiące się tam z Rosjankami z egipskich klubów, to wyglądałoby to jakby uczniowie
kończący gimnazjum poszli we wspólne tany ze swoimi nauczycielami w wieku
przedemerytalnym. Łub-łuby łączą pokolenia. Mi też zdarzyło się jakiś czas temu
trafić nie tyle do klubu, co miejsca, w którym można i wypić i potańczyć. Z tym
tańczeniem to loteria, bo trzeba wstrzelić się w moment, w którym akurat nie
leci disco-polo, a chociażby piosenki z lat 90. – wtedy jeszcze jako tako można
wepchnąć się w tłum i spróbować potańczyć jak człowiek, ignorując jedynie
ustawionych dookoła nie tyle Soników, co jakichś chłopków w podkoszulkach (tym
akurat disco-polo nie przeszkadza), którym zostało patrzeć spod byka na
podrygujące tłumy, jako że ani nie mają czego prężyć, ani stroszyć. Tak swoją
drogą, to albo mi się zdaje, albo moda na disco-polo wraca nie tylko w
dyskotekach; pomijam już wszelkie Weekendy czy inne koszmarki, którymi raczono
jakiś czas temu w radiach (może raczy się dalej, nie wiem), albo ludzi z
osiedla, którzy co niedzielę fundują biednym ludziom wokół koncert takiej,
EKHM, muzyki, ale ostatnio widziałem w kiosku magazyn Disco Polo właśnie, z którego okładki uśmiechał się do mnie niepokojąco
wokalista Boys. Czy ktoś to kupuje – nie wiem, ale jeśli tak, to czekam na
powrót tego discopolowego programu, który kiedyś leciał w telewizji. Chciałbym,
żeby wróciły pewne elementy lat 90., no ale kurde, nie takie.
Zdaję
sobie sprawę, że troszkę przesadzam i generalizuję (a to nowość!), że są dyskoteki o poziomie lepszym i gorszym, ale jednak
trudno zaprzeczyć pewnym obrazkom, a wyraźnie widać, że głównymi gośćmi klasycznych
klubów nie są obecnie ludzie, których ucieszyłoby tańczenie do Beatlesów,
bo tacy przychodzą chyba tylko dlatego, że nie mają większego wyboru, jeśli
chcą zrobić coś więcej niż tylko usiąść i wypić piwo (jak ja). Z tego co widzę
teraz ważniejsza od samej zabawy jest okazja do zaprezentowania się i poznania
kogoś w sposób, o którym pisałem wyżej. Mi się na przykład marzy, żeby pójść na
taką klasyczną, wesołą potańcówkę, a jako osobie, która nieprzerwanie spogląda
myślami w przeszłość – najlepiej na taką rodem z lat 50. i 60., z facetami
ubranymi w garnitury i dziewczynami w sukniach w grochy, bez potrzeby uchlania
się w myśl hasła, że żyje się tylko raz, żeby w ogóle można było w jakikolwiek
sposób ruszyć się do tych przeklętych umc-umców. Jestem pewny, że nie jest to
niemożliwe, zatem zaczynam poszukiwania miejsca i okazji. A wszelkim Sonikom,
cóż – życzę dobrej zabawy.