Była niedziela. Moje kroki
niosły się echem po ulicy; w bocznych uliczkach świszczał wiatr. Dookoła nie
było żywej duszy. Gdzieniegdzie rzucały mi się w oczy leżące na chodniku śmieci
lub butelki po piwie stojące na murkach. Spojrzałem w lewo i zobaczyłem uśmiechającą
się do mnie dużą biedronkę. Gdy spojrzałem w prawo, ujrzałem dokładnie to samo.
Ślizgałem się na błocie, próbując się przedostać na drugą stronę ulicy przez
rozkopy; gdy było trzeba, łapałem się paskudnych, żółtych barierek. Dotarłem
wreszcie do miejsca, gdzie było trochę ludzi – wszyscy jakby źli i znudzeni. Nie
wiedziałem, co robić.
Wbrew
pozorom nie jest to fragment opowiadania osadzonego w post apokaliptycznym
świecie, ale krótka relacja z samotnego, niedzielnego spaceru po Elblągu. Pisana
z przymrużeniem oka, oczywiście, ale i nieodbiegająca szczególnie daleko od
prawdy. Elbląg to w ogóle miasto specyficzne. Jakiś czas temu będąc we
Wrzeszczu szukałem Biedronki, żeby sobie kupić coś do jedzenia i, przede
wszystkim, Top Chipsy (ser z cebulą, mniam). Szedłem, i szedłem, pytałem ludzi;
nikt nic nie wie, nigdzie nie ma. Tymczasem w Elblągu, gdzie by się nie stało,
zawsze można powiedzieć że jest się jakieś 10 minut drogi od najbliższego
sklepu tej sieci. Albo mniej. W obojętnie którą stronę. Biedronki są w sumie
chyba jednymi z niewielu inwestycji w tym mieście, których realizacji można być
pewnym. Mówiono, że gdzieś ma powstać aquapark. I nowy stadion. Mówiono. Ze dwa
lata temu szumnie zapowiadano budowę galerii handlowej – przygotowano już
miejsce, dwóch robotników - z czego jeden stał w miejscu, a drugi kręcił się w
kółko - dumnie stawiło się na placu budowy, radośnie oczekiwano, kiedy
konstrukcja wzniesie się do góry i… Nie. Nie ma galerii, bo coś tam. Zamiast
niej, gdy tylko popada deszcz, tworzy się w miejscu docelowym tor na motocross.
Zawsze coś.
Narzeka
się często, że nic się w tym mieście nie dzieje – poniekąd to prawda, ale jak
się czyta o niektórych wydarzeniach, które tu się odstawiają, to się myśli, że
jest to, kurde, fascynujące. Wczoraj napadli Żabkę, żeby ukraść piwo i chipsy.
Na obrzeżach miasta grasuje ekshibicjonista. Po jednej z dzielnic ganiają
dziki. Na prośbę mieszkańców, którzy (by nie przechodzić przez jezdnię w niedozwolonym
miejscu) wyrażają prośbę, aby przywrócić przejście dla pieszych tam, gdzie było
przed remontem ulicy, stawia się… barierki, żeby uniemożliwić jakiekolwiek
przechodzenie. W McDonaldzie przesiadują tłumy gimnazjalistów-hipsterów (plaga,
warto wspomnieć). O Biedronkach już wspomniałem – próżno szukać poza nimi innych,
popularnych marketów. Ciekawe jest też to, że niby to duże miasto, ale tak
naprawdę składa się z Centrum i Dzielnic Dookoła. Najczęściej zresztą
zaczynających się na „Za”. Zawada, Zawodzie, Zatorze. Nie jest problemem
przejść całe miasto w krótkim czasie, chociaż oczywiście trzeba wiedzieć gdzie
chodzić, szczególnie po zmroku. Pewnie wszędzie tak jest, zdaję sobie sprawę,
nie popadajmy w skrajności. Problem tylko taki, że nocny, pieszy powrót do domu
W TYM mieście to najczęściej samotna wędrówka z przyspieszonym oddechem, bez
możliwości przejazdu autobusem (bo już nie jeżdżą), za to z dużą możliwością
dostania, za przeproszeniem, wpierdol. Kiedyś chciano mi ukraść okulary.
Rycerzy ortalionu powstrzymało to, że kolega, z którym wtedy szedłem, słuchał tej
samej muzyki, co oni (ale czapkę mu zabrali, jako fant). Nie lubię rapów, ale
wtedy chyba uratowały mi życie. Miasto-cyrk. Kobiety z wąsem też widziałem.
MIMO
WSZYSTKO – działa lokalny patriotyzm. Naprawdę. Mogę sobie narzekać na absurdy
tego miasta, że szare, bure, że źle prowadzone, że wszystko, co powyżej. Ale
mieszkam tu 22 lata, pewne trasy spokojnie mógłbym przebyć z zamkniętymi oczami
i jestem pewny, że gdybym długo tu nie zawitał, to w końcu bym zaczął tęsknić.
Jest coś wyjątkowego w tym, że idzie się przez ulice i gdzie się nie spojrzy,
to ma się jakieś skojarzenie. Tu się działo to. A tu tamto. Tu szedłem z tym i
z tym, tu piłem z tymi. W tym pubie byliśmy, gdy coś tam. Czasem, często w
sumie, jest to irytujące (pieprzone sentymenty), ale koniec końców fajnie mieć
co wspominać, a przez to, że z Elbląga nie wyprowadziłem się do tej pory, to
właściwie wszystkie te najlepsze wspomnienia mam właśnie stąd. Nawet gdy patrzę na zdjęcie z nagłówka, to dużo
widzę oczami wyobraźni. Zdarza się – gdy przeglądam przedwojenne zdjęcia a
potem porównuję je z tymi, które sam robię – że myślę sobie „fuj, teraz jest tu
paskudnie w porównaniu do wtedy”. No nie da się ukryć, za Niemców to było
miasto-potęga i wiele bym dał, żeby tak wyglądało. Co zrobić. Czasu nie
cofniemy. Jest to więc bardzo specyficzna relacja „love-hate”. Zostaje mi
kibicować, żeby miasto ruszyło z rozwojem i choć trochę odzyskało ten dawny
blask. Może chociaż wtedy ludzie będą trochę weselsi, nawet panowie żule,
których po takim czasie kojarzy się już z widzenia. Zresztą, nawet oni są tu
specyficzni. Gdy trochę wczorajszy wracałem kiedyś rano z imprezy, jeden z nich
nazwał mnie, cytuję, „wyliniałym chujem”. Zostać wyzwanym przez żula, który nie
mył się dwa tygodnie. Moje miasto, takie piękne.
No
ale właśnie – moje.