poniedziałek, 30 grudnia 2013

o moim mieście


Była niedziela. Moje kroki niosły się echem po ulicy; w bocznych uliczkach świszczał wiatr. Dookoła nie było żywej duszy. Gdzieniegdzie rzucały mi się w oczy leżące na chodniku śmieci lub butelki po piwie stojące na murkach. Spojrzałem w lewo i zobaczyłem uśmiechającą się do mnie dużą biedronkę. Gdy spojrzałem w prawo, ujrzałem dokładnie to samo. Ślizgałem się na błocie, próbując się przedostać na drugą stronę ulicy przez rozkopy; gdy było trzeba, łapałem się paskudnych, żółtych barierek. Dotarłem wreszcie do miejsca, gdzie było trochę ludzi – wszyscy jakby źli i znudzeni. Nie wiedziałem, co robić.

Wbrew pozorom nie jest to fragment opowiadania osadzonego w post apokaliptycznym świecie, ale krótka relacja z samotnego, niedzielnego spaceru po Elblągu. Pisana z przymrużeniem oka, oczywiście, ale i nieodbiegająca szczególnie daleko od prawdy. Elbląg to w ogóle miasto specyficzne. Jakiś czas temu będąc we Wrzeszczu szukałem Biedronki, żeby sobie kupić coś do jedzenia i, przede wszystkim, Top Chipsy (ser z cebulą, mniam). Szedłem, i szedłem, pytałem ludzi; nikt nic nie wie, nigdzie nie ma. Tymczasem w Elblągu, gdzie by się nie stało, zawsze można powiedzieć że jest się jakieś 10 minut drogi od najbliższego sklepu tej sieci. Albo mniej. W obojętnie którą stronę. Biedronki są w sumie chyba jednymi z niewielu inwestycji w tym mieście, których realizacji można być pewnym. Mówiono, że gdzieś ma powstać aquapark. I nowy stadion. Mówiono. Ze dwa lata temu szumnie zapowiadano budowę galerii handlowej – przygotowano już miejsce, dwóch robotników - z czego jeden stał w miejscu, a drugi kręcił się w kółko - dumnie stawiło się na placu budowy, radośnie oczekiwano, kiedy konstrukcja wzniesie się do góry i… Nie. Nie ma galerii, bo coś tam. Zamiast niej, gdy tylko popada deszcz, tworzy się w miejscu docelowym tor na motocross. Zawsze coś.

Narzeka się często, że nic się w tym mieście nie dzieje – poniekąd to prawda, ale jak się czyta o niektórych wydarzeniach, które tu się odstawiają, to się myśli, że jest to, kurde, fascynujące. Wczoraj napadli Żabkę, żeby ukraść piwo i chipsy. Na obrzeżach miasta grasuje ekshibicjonista. Po jednej z dzielnic ganiają dziki. Na prośbę mieszkańców, którzy (by nie przechodzić przez jezdnię w niedozwolonym miejscu) wyrażają prośbę, aby przywrócić przejście dla pieszych tam, gdzie było przed remontem ulicy, stawia się… barierki, żeby uniemożliwić jakiekolwiek przechodzenie. W McDonaldzie przesiadują tłumy gimnazjalistów-hipsterów (plaga, warto wspomnieć). O Biedronkach już wspomniałem – próżno szukać poza nimi innych, popularnych marketów. Ciekawe jest też to, że niby to duże miasto, ale tak naprawdę składa się z Centrum i Dzielnic Dookoła. Najczęściej zresztą zaczynających się na „Za”. Zawada, Zawodzie, Zatorze. Nie jest problemem przejść całe miasto w krótkim czasie, chociaż oczywiście trzeba wiedzieć gdzie chodzić, szczególnie po zmroku. Pewnie wszędzie tak jest, zdaję sobie sprawę, nie popadajmy w skrajności. Problem tylko taki, że nocny, pieszy powrót do domu W TYM mieście to najczęściej samotna wędrówka z przyspieszonym oddechem, bez możliwości przejazdu autobusem (bo już nie jeżdżą), za to z dużą możliwością dostania, za przeproszeniem, wpierdol. Kiedyś chciano mi ukraść okulary. Rycerzy ortalionu powstrzymało to, że kolega, z którym wtedy szedłem, słuchał tej samej muzyki, co oni (ale czapkę mu zabrali, jako fant). Nie lubię rapów, ale wtedy chyba uratowały mi życie. Miasto-cyrk. Kobiety z wąsem też widziałem.

MIMO WSZYSTKO – działa lokalny patriotyzm. Naprawdę. Mogę sobie narzekać na absurdy tego miasta, że szare, bure, że źle prowadzone, że wszystko, co powyżej. Ale mieszkam tu 22 lata, pewne trasy spokojnie mógłbym przebyć z zamkniętymi oczami i jestem pewny, że gdybym długo tu nie zawitał, to w końcu bym zaczął tęsknić. Jest coś wyjątkowego w tym, że idzie się przez ulice i gdzie się nie spojrzy, to ma się jakieś skojarzenie. Tu się działo to. A tu tamto. Tu szedłem z tym i z tym, tu piłem z tymi. W tym pubie byliśmy, gdy coś tam. Czasem, często w sumie, jest to irytujące (pieprzone sentymenty), ale koniec końców fajnie mieć co wspominać, a przez to, że z Elbląga nie wyprowadziłem się do tej pory, to właściwie wszystkie te najlepsze wspomnienia mam właśnie stąd.  Nawet gdy patrzę na zdjęcie z nagłówka, to dużo widzę oczami wyobraźni. Zdarza się – gdy przeglądam przedwojenne zdjęcia a potem porównuję je z tymi, które sam robię – że myślę sobie „fuj, teraz jest tu paskudnie w porównaniu do wtedy”. No nie da się ukryć, za Niemców to było miasto-potęga i wiele bym dał, żeby tak wyglądało. Co zrobić. Czasu nie cofniemy. Jest to więc bardzo specyficzna relacja „love-hate”. Zostaje mi kibicować, żeby miasto ruszyło z rozwojem i choć trochę odzyskało ten dawny blask. Może chociaż wtedy ludzie będą trochę weselsi, nawet panowie żule, których po takim czasie kojarzy się już z widzenia. Zresztą, nawet oni są tu specyficzni. Gdy trochę wczorajszy wracałem kiedyś rano z imprezy, jeden z nich nazwał mnie, cytuję, „wyliniałym chujem”. Zostać wyzwanym przez żula, który nie mył się dwa tygodnie. Moje miasto, takie piękne.

No ale właśnie – moje.  

poniedziałek, 23 grudnia 2013

o świątecznych zakupach, część druga




Po pierwsze – pomyliłem się ostatnio, bo wygląda na to, że elbląski Carrefour wcale nie jest już elbląskim Carrefourem, lecz arreforem, jak widać powyżej. Po drugie, koło arrefora jest przejście ze światłami, którędy samochody niegdyś wjeżdżały na parking, teraz jednak zamiast wjazdu mamy płot odgradzający chodnik od trwającej obok (roz)budowy, wobec czego światła są właściwie zbędne i zwykle ludzie chodzą tam jak chcą, czerwone czy nie. Dzisiaj zdarzyła się mała różnica w krajobrazie, bo oto obok przejścia stał radiowóz – panowie mundurowi spisywali sobie jakiegoś niecnotę, bywa i tak. Ciekawsze było to, co na przejściu. NIKT nie przeszedł na czerwonym. Wszyscy (łącznie z grupką chłopców w wieku gimnazjalnym) stali i czekali, aż na przejściu donikąd pojawi się zielone światło, tylko dlatego, że kawałek dalej stała policja. JP na 0%. Ot, taka ciekawostka.

Chwilę później byłem już gotowy, aby na nowo stać się bohaterem mojej dramatycznej historii o świątecznych zakupach (część pierwsza w poprzednim wpisie, jeśli ktoś nie widział). Biorę zatem łyk mrożonej herbaty i czym prędzej kontynuuję opowieść.

    Znów tam byłem. Czułem się, jakbym na nowo wszedł do tego samego koszmaru, choć zaraz zauważyłem kilka różnic. Po pierwsze, tłum był jakby mniejszy; większość „gości” z poprzedniego dnia musiała się już zaszyć w domach z myślą, jaki jest najbardziej humanitarny sposób na ubicie karpia. Dobrze dla mnie. 
    Przy dźwiękach świątecznej piosenki udałem się do punktu obsługi klienta, z zamiarem poproszenia o zwrot pieniędzy za towar w pięknie zapieczętowanym pudełku, przygotowawszy wcześniej paragon, jako dowód zakupu. Uśmiechnąłem się najszerzej, jak się dało i oparłem luźno o ladę, patrząc w oblicze Pani Z Obsługi. Plan był taki, że dostaję forsę z powrotem i potem znów łażę jak w muzeum w poszukiwaniu czegoś innego.
- Dzień dobry – położyłem pudełko na blat. – Wczoraj zakupiłem tu ten zestaw karaoke, okazuje się jednak, że muszę go zwrócić (postanowiłem nie dodawać „bo to plastykowe gówno, proszę pani”).
- Nie przyjmujemy zwrotów.
   Uśmiech ustąpił miejsca płomieniom bijącym z oczu. No tego to nie brałem pod uwagę. O, ja naiwny. Tyle z bezproblemowego załatwienia sprawy.
- Jak to nie przyjmujecie zwrotów? Przecież mam paragon, a produkt jest nieuszkodzony.
- Nie przyjmujemy zwrotów.
- Czyli nawet jeśli byłaby jakaś wada fabryczna, albo, no nie wiem, zdublowałby się prezent, to nie przyjęłaby pani z powrotem tego karaoke?
- Tak, nie przyjmujemy zwrotów.
    „Kurwa, robot”, pomyślałem, po czym odszedłem od lady, aby przemyśleć moje położenie. Jedyne, czego mogłem być pewny, to to, że nie przyjmują zwrotów. Inna sprawa, że nie było mowy o niemożności wymienienia towaru. To był jakiś plan awaryjny. Znów podszedłem do lady.
- A co, jeśli wymieniłbym to – pokazałem na pudełko. – Na coś innego, w tej samej cenie?
Przez chwilę obawiałem się, że Pani Z Obsługi powie coś w stylu „Nie wymieniamy towaru”, ale na szczęście przewróciła jedynie oczami pod sam sufit i sucho rzuciła „Tylko na coś z tego samego działu”.
- Tak, na coś z półki obok – rzuciłem szybko, mając w pamięci zestaw do rysowania w tej samej cenie. Wybór ograniczony, ale lepszy. – Pójdę zaraz i to kupię, to wymienimy.
- No dobrze, dobrze. Niech pan tu wróci z paragonem, to koleżanka się zajmie resztą.
    Mając udzielone z wielką łaską błogosławieństwo, pomknąłem na halę i przeszedłem się znowu po tych samych działach, co ostatnio. Ludzi naprawdę było zdecydowanie mniej, a i ukrop mniejszy. Aż mogłem popatrzeć na te anonimowe buźki. Minąłem na przykład gościa z najbardziej dziewiczym z dziewiczych wąsów. Ciągnął się prawie po uszy. Fascynujący widok. Przy koszu z pluszakami stała z kolei jakaś para. Wybrali właśnie TĘ ODPOWIEDNIĄ maskotkę i szczerze się cieszyli. Niestety, nie na długo, bo po dokładnych oględzinach facet spojrzał na swoją kobietę i stwierdził z oburzeniem że „TEN SKURWIEL JEST ROZPRUTY”. Mówiłem, ludzie nie szanują tych wszystkich rzeczy, gdy je przeglądają. No aż strach kupować.
    Wziąłem wreszcie ten zestaw do rysowania i poszedłem do kasy (niewielkie kolejki tym razem, przynajmniej to mi sprzyjało), gdzie zostałem niemal stratowany przez bandę Szerszych niż Wyższych pospiesznie ulatniających się bez zakupów (czy na pewno?), karconych uporczywie przez panią kasjerkę. „I tak się nie słuchają”, rzekła mądrze inna, starsza, z pewnością bardzo doświadczona kasjerka. No niestety, proszę pani. Ludzie rzadko się słuchają.
    Do punktu obsługi klienta wróciłem z nowym paragonem, nowym zakupem, i stałą rezygnacją w oczach. Podszedłem do tej całej koleżanki, i z niemałym strachem przemówiłem.
- Miałem się zgłosić z nowym zakupem, jest w tej samej cenie, co tamto karaoke. Rozmawiałem wcześniej z pani koleżanką, proszę – podsunąłem jej zestaw. Spojrzała na niego. Potem na karaoke. I znowu na zestaw.
- Ale to miało być z tego działu – stwierdziła, machając ręką na elektroniczny.
No nie.
- Uważa pani, że plastykowy (znów nie dodałem, że gówniany) mikrofon na metrowym statywie to ELEKTRONIKA? Na mój gust to tu są dwie zabawki, leżące zresztą obok siebie na półce.
- Aha.
     Powiedziała to z tak tępą miną, że odniosłem wrażenie że gdybym jej powiedział że ma na imię Tekla, to też by powiedziała, że „aha”. Ale nie mogłem się tym przejmować, bo mój koszmar zbliżał się ku końcowi! Podpisałem odpowiedni kwitek, odebrałem nadpłatę (przekazaną mi z wielkim bólem) i prawie wybiegłem z tej fortecy absurdu. KONIEC. JAKI ŚWIAT JEST PIĘKNY. JAKIE POWIETRZE JEST CZYSTE. W domu upewniłem się jeszcze, że tym razem zakup jest porządny – JEST! Nie mogę być bardziej szczęśliwy. Uwielbiam takie zakończenia. Gdyby to był film, to grałyby fanfary, a ludzie wokół zaczęliby śpiewać i tańczyć. Tym razem trud naprawdę skończony.

No chyba że siostra stwierdzi, że coś słaby ten Mikołaj. Wtedy to już dupa. 

niedziela, 22 grudnia 2013

o świątecznych zakupach




   Zbliżające się bardzo szybko święta zmusiły mnie do ruszenia się z domu w celu zakupu prezentu dla siostry (Mikołaju, mógłbyś jednak istnieć, stary). Bez planu, co mogę kupić, ruszyłem dzielnie w stronę Carrefoura, bo wybór zabawek i innych pierdół jest tam całkiem spory. Dotarłem zatem na miejsce i, zgodnie z przewidywaniami, wcisnąłem się w tłum ludzi (to w Elblągu ktoś mieszka?!), już na wstępie sapiąc z powodu gorąca i, mówiąc krótko, wkurwienia. Po chwili łażenia bez celu uświadomiłem sobie, że byle świąteczne zakupy mogłyby służyć jako kanwa do dramatycznego opowiadania pisanego z perspektywy pierwszej osoby, i w taki właśnie sposób potraktuję ten wpis.

   Ze stresem stanąłem przed wejściem. Czeka mnie tam przeprawa, pomyślałem, najpewniej pełna niebezpieczeństw. Cóż, trzeba powalczyć. Wszedłem do środka, przepychając się przez tłum. Nie wiedziałem, czego szukam, ale i inni zdawali się błąkać bez celu. Napierali zewsząd, robiąc sztuczny tłok i zatrzymując się, by porozmawiać. Obcy sobie ludzie ocierali się o siebie niechcący, kręcąc głową dookoła i mrucząc „Przepraszam, przepraszam”. Ziuuum, jeden wózek. Ziuuum, drugi. 
    Dotarłem na dział z książkami. Może tam znajdę to, czego potrzebuję. I tutaj był tłum. Kobiety i mężczyźni brali do ręki kolejne encyklopedie, zbiory zagadek, powieści fabularne, za każdym razem patrząc na nie z miną mówiącą „Niech mnie, książka”. Pomyślałem, że to być może jedyny czas w roku, gdy mają takową w ręku. Smutni ludzie. Po drodze minąłem dziadka ze swoim wnuczkiem; młody z ekscytacją oglądał kolejne albumy z naklejkami.
- Dziadek, a może to?
- Nie, nie.
- A ten?
- M-m.
- Dziadek, no to ten.
- ZOSTAW I CHODŹ.
    Młodemu pozostało mieć nadzieję, że Mikołaj będzie bardziej hojny niż dziadzio. W międzyczasie przeszedłem  do działu z zabawkami i załamałem ręce na widok JESZCZE większego tłumu i JESZCZE większej ilości towaru. Lalki, puzzle, gry planszowe, gry edukacyjne, gadżety, gadżeciki, samochody, i dużo więcej! Dysząc z gorąca, zacząłem lawirować między stoiskami, wymijając wielkie pudła i z trwogą spoglądając na trzycyfrowe ceny, gdzie pierwsza z cyfr wynosiła więcej niż 2. Obserwowałem porozrzucane po półkach towary, pogięte pudełka i pobrudzone lalki, zastanawiając się, co ludzie robią z tymi rzeczami oprócz ich oglądania. Widziałem też rzucone obok drogich zabawek słodycze i docierało do mnie, że w tych miejscach, po wcześniejszym spojrzeniu w portfel, zostały podjęte trudne decyzje.
    Gorączkowo przeszukiwałem kolejne półki, pot pojawiał się na moim czole, a ja bezradnie rozglądałem się dookoła. Zdecydowanie szło się tu na ilość, a nie jakość, bo większość tych zabawek była po prostu kiepska. Kątem oka dostrzegałem ludzi, którzy po krótkich dysputach między sobą wrzucali do koszyka byle jakie lalki, machając ręką z podejściem „DOBRA TAM”. Gdy nawet trafiałem na coś wartego uwagi, nie mogłem zlokalizować ceny, przedzierałem się więc znowu, tym razem do czytnika cen, tylko po to, by odrzuciła mnie od niego kolejna trzycyfrowa liczba.
    Mimowolnie przypomniała mi się „Lokomotywa” Tuwima. Uff, jak gorąco. Puff, jak gorąco. Do części półek w ogóle nie mogłem się dostać, bo ludzie stali przed nimi w bezruchu, jakby oglądali rybki w akwarium. Wszyscy z tym samym, uśmiechniętym wyrazem twarzy, jakby sprawiało im przyjemność stanie w tym ukropie. Dziwacy.
    W końcu znalazłem to, co mogłoby się spodobać mojej siostrze – mikrofon do karaoke na statywie. Wzruszając ramionami, zrozumiałem wcześniej widziane podejście „DOBRA TAM” i spakowałem ów przedmiot do koszyka. Szybko znalazłem jeszcze baterie do kompletu, bo przecież nie dadzą ich w zestawie, i prędko dorzuciłem je do prezentu. Ale to nie był koniec przeprawy, bowiem miałem jeszcze do kupienia lampki choinkowe. Wyszedłem spomiędzy zabawek i zorientowałem się, że wózki sklepowe pchane przez gawiedź są wypełnione towarem w ¾ objętości. DLACZEGO. Ciesząc się, że nie muszę tym razem kupować artykułów spożywczych, czym prędzej udałem się w stronę artykułów świątecznych. Tu okazało się, że aby móc sprawdzić przy przedłużaczu czy lampki działają, należy odczekać swoje, bo ludzie gromadzili się wokół niego z taką samą fascynacją jak… wszędzie indziej? Zastanowiłem się wręcz, czy w końcu zaczną się do niego modlić. Poddałem się, nie chciało mi się czekać. Przecież zdążę jeszcze kupić te lampki. Wycofując się, usłyszałem rozmowę jakiejś parki, która prawdopodobnie chciała podjąć tę samą decyzję, co ja.
- Ale babcia chciała dziś ubrać choinkę…
- E tam babcia, babcia poczeka.
    No właśnie, babciu, nie bądź taka wyrywna. Dobra! Mogłem już iść do kasy. Szybki przemarsz wzdłuż wszystkich kolejek i baczne spojrzenia w lewo. Długa. Długa. Bardzo długa (dlaczego tam stoi gość w krótkich spodenkach i T-Shircie?!). Za długa. Oooo kurde. Długa. Krótka! Ustawiłem się grzecznie, i to w idealnym momencie, bo chwilę później usłyszałem ze sobą poirytowany głos, który niemal poniósł się echem – „JOB TWOJU MAĆ”, stwierdził głos, a gdy odwróciłem wzrok, ujrzałem jego właściciela, Pana Rosjanina. Obok stały jego dwie towarzyszki, oraz wózek wypełniony PO BRZEGI alkoholem, jedzeniem i wszystkim, co się mogło do niego zmieścić. Prawie zostałem po swojej kolejce, taki byłem ciekawy, ile za to zapłacą, z drugiej strony Pan Rosjanin wyglądał, jakby chciał kogoś zgładzić, postanowiłem więc usunąć się z pola rażenia.
    Zapłaciłem, zapakowałem zakupy i zmęczony udałem się do wyjścia. Niemal zapowietrzyłem się chłodną aurą po kilkudziesięciu minutach przebywania w takiej konserwie. To już koniec, myślałem, spoglądając na reklamówkę. Trud mój skończony.
           
EPILOG

   Wieczorem, gdy siostra zasnęła, otworzyłem pudełko z mikrofonem, by sprawdzić, czy dobrze działa. Kur-wa-mać. Plastykowy szajs, oczywiście. Zamiast wzmacniać głos, wzmacnia piski. Wstyd takie coś dać. Przełknąłem ślinę, bo dotarło do mnie, że najprościej oddać to coś i kupić coś innego, a to oznacza, że cała wyprawa była zupełnie bezcelowa i muszę przebyć ją raz jeszcze. To jakaś klątwa, powiadam.

Świąteczne zakupy nie mają końca. 

czwartek, 19 grudnia 2013

o zamiarach

Leżę sobie wygodnie, dookoła ciemno, w słuchawkach Joy Division. Dobry klimat, nie ma co, akurat, by popisać. Zamiar bardzo prosty, zatem otwieram Worda i zaczynam stukać w klawisze. Nachodzi mnie przy tym refleksja, jak wielu innych zamierzeń w życiu mi się spełnić nie udało. Pierwszym takim ważnym zamierzeniem było, o ile dobrze pamiętam, zostanie adwokatem i „zrzucenie Wałęsy z tej szafy”. Szafą była mównica, to na pewno. Nie mam jednak pojęcia, dlaczego paroletni ja miał ambicję, by pozbyć się z niej ówczesnego prezydenta, w dodatku jako adwokat. Na pewno był jakiś powód – dziś ustalmy, że nie podobał mi się wąs.

O dziwo, chęć stania się adwokatem towarzyszyła mi jeszcze przez parę długich lat. Sam nie wiem, czemu mi się nagle odwidziało – stało się to chyba w momencie, gdy dowiedziałem się ile lat i wolnego czasu trzeba poświęcić, żeby wskoczyć w togę. A ja leniwy jestem. Bardzo leniwy. Po drodze, naturalnie, było jeszcze parę innych pomysłów. Rysownikiem chciałem być. Fotografem. Operatorem. Montażystą. Pisania scenariuszy też zresztą nie wykluczałem. Koniec końców realizuję to wszystko amatorsko – tu strzelę gdzieś zdjęcie, tu coś narysuję, tu coś napiszę (jak widać). Zawodowo? Profesjonalnie? Nie-e, co najwyżej mogę powiedzieć, że na pewnych polach coraz lepiej mi idzie.

No ale, wiadomo, nie wszystkie z zamierzeń tyczą się tego, kim będziemy w przyszłości i kogo zrzucimy z mównicy. Kiedyś, dawno temu, mama przyniosła do domu gazetę, w której były zdjęcia Nowego Jorku. Dziecko-ja było zachwycone. Bo wszystko takie duże, takie inne. No i – przede wszystkim! – oczarowało mnie World Trade Center. Kevin wszedł na jedną z wież, to i ja muszę, myślałem. Aż do września 2001, gdy okazało się, że tego zamiaru już nie spełnię. Żałuję nadal, ale myśl o odwiedzeniu NYC została mi do dziś. Pewnego dnia. Na pewno!

Zdecydowanie łatwiej spełniać zamierzenia możliwe do zrealizowania w krótkim czasie. „Muszę się najebać”, na przykład. Nie znam chyba osoby, która by nie osiągnęła tego celu, jak już go sobie postawi, a nie stawia się go przecież byle kiedy. Ważne tylko, żeby to nie był jedyny zamiar w życiu, bo potem skończy się tak, że po latach będziemy sobie postanawiać „dziś uzbieram na to piwo”. Ostatnio zaczepił mnie na ulicy taki, co za często chciał się upijać. Że do piwa złotówkę chociaż. Że prosi. Pogrzebałem w portfelu, a że dobry humor miałem, to dałem mu dwójkę.

- Proszę bardzo.
- Naprawdę?
- Ano.
- Ha! To mi starczy od razu! Dzięki, miłego wieczoru!
- Nawzajem!

Szczerze się cieszył. Spełnił zamiar. Już mniejsza, jaki był, ale nie da się ukryć, że spełnienie postanowionego sobie celu daje cholerną satysfakcję. Czy to zebranie na piwo, czy zrobienie smacznego obiadu, czy narysowanie skomplikowanego obrazka. Cokolwiek.

I tu zabawna sprawa – NIGDY nie chciałem być nauczycielem. Wystrzegałem się tego jak ognia, nawet będąc na specjalizacji nauczycielskiej na studiach. Mówiąc krótko – zamierzałem NIE ZOSTAĆ belfrem. Tymczasem zdarzyło mi się uczyć w szkole, daję korepetycje i, bez oszustw, podoba mi się to bardzo. Angażuję się, pomimo tego głupiego lenistwa. Z zamiaru nierobienia tego, co robię, doszedłem do momentu, w którym czerpię z „tego” radochę. Widocznie czasem dobrze zrobić coś przeciw własnym planom i ambicjom. O, ironio. 

poniedziałek, 16 grudnia 2013

o urokach życia w bloku

Od urodzenia mieszkam w bloku, ale trudno powiedzieć, że na blokowisku. Moja ulica składa się z: 
a) żłobka
b) podstawówki
c) budynku mieszkalnego właśnie.


Brakuje przedszkola, gimnazjum, liceum i jakiejś uczelni (ewentualnie domu starców). Całe życie na jednej ulicy. Jeszcze tylko pub by się przydał. 

Życie w takim miejscu to przygoda, szczególnie, jeśli ma się odpowiednich sąsiadów. Dawniej, jak byłem mały, to wszędzie dookoła mieszkał właściwie „stały skład”. Nikt się nie wyprowadzał, nikt się nie wprowadzał. Pani zza ściany przynosiła mi nawet prezenty na święta. Kiedyś podarowała mi mini-bilard. Przy pierwszej grze coś mi nie wyszło i ze złości połamałem kij. Rozpaczałem.

Większości sąsiadów z klatki nigdy dobrze nie znałem i nie znam do tej pory. Anonimowe twarze, do których mówię „dzień dobry” z uprzejmości. W pamięci zapadło mi tylko kilka osób, z czasów późniejszych, gdy zaczęły się roszady. Za tą samą ścianą, za którą mieszkała pani od felernego bilardu, mieszkał później facet w wieku lat około trzydziestu. Tak myślę, bo nie było go widać bardzo często. Za to słychać – owszem. Leżałem sobie kiedyś w nocy na łóżku. BWWWUUUUM. Drganie szyb. BWWWUUUM. Drganie szyb. O w dupę – pomyślałem. – wojna światów. Po dalszym śledztwie okazało się, że to nie kosmici, lecz nowy sąsiad. Nie powiem, kolumny to musiał mieć całkiem niezłe. Tak drogie, że na słuchawki mu już pewnie nie starczyło. Dużo było wieczorów z BWWWUUUM w tle. Pamiętam, że gość szczególnie upodobał sobie do słuchania Raissę („a ty BWUUUM chodź ze mną BWWUUUM do łóżka no BWWUUM chodź”). Jestem prawie pewny że puszczał to w czasie, gdy siedziały u niego koleżanki. Romantyk. W końcu się wyprowadził i zapanowała cisza.

Jakiś czas temu z kolei, do jednego z mieszkań na piętrze niżej wprowadziła się rodzinka, która, jak się potem okazało, prezentowała się iście patologicznie. Atrakcje, które zapewniała sąsiadom do czasu ich wyprowadzki, obejmowały kłótnie słyszalne w promieniu stu metrów, imprezy na klatce, oraz panów, bynajmniej nie pachnących fiołkami, śpiących sobie na różnych piętrach. Mówię wam, jak się słyszy głośne JEB, a potem dziecko wrzeszczące „MAMO, ŻYJESZ?!”, to człowiek zaczyna się zastanawiać, jak właściwie zareagować w takiej sytuacji. No i właśnie – na policję nikt nigdy nie zadzwonił. Straszna znieczulica. Moja mama chciała kiedyś zejść tam i spytać, co się dzieje, ale sam ją powstrzymałem z klasycznym podejściem „po co się mieszać”. Teraz nie jestem z tego dumny, mówiąc szczerze.

Nie znaczy to wcale, że nigdy nikt z tej klatki nie został wezwany na policję, bo ktoś został.
Moja mama i ja, konkretnie. I to całkiem niedawno.

Nigdy nie spodziewałem się, że pójdę na policję jako podejrzany (no, koniec końców okazało się, że świadek). Osobą, która podała nas na policję jako uciążliwych sąsiadów, była sąsiadka z dołu, myślę, że pamiętająca jeszcze czasy średniowiecza. Nasza mała wojna z ową panią trwa od czasów, gdy mieszkali tu jeszcze moi dziadkowie, teraz jednak niebezpiecznie się nasila. Otóż według niej moja siostra drapała w ściany, gdy była w wieku trzech miesięcy, ja rzucam w domu kamieniami, a wszyscy razem na zawołanie szuramy taboretami, żeby jej zrobić na złość i przeszkodzić w słuchaniu Pewnego Toruńskiego Radia. To dopiero!

Babka zaczepiła kiedyś moją mamę, gdy ta wychodziła do pracy. Kazała jej klękać, przepraszać, wyzwała od krowy i pogroziła księdzem. Oczerniała nas też wśród sąsiadów. Wesoła kobieta. W obliczu tego wszystkiego, po dostaniu wezwania przeszedłem się po sąsiadach i zebrałem podpisy pod oświadczeniem, że uciążliwi nie jesteśmy. Wszyscy podpisali. Będąc na przesłuchaniu, porozmawiałem chwilę z prowadzącą sprawę.
- Widziała się pani z naszą sąsiadką osobiście?
- Widziałam… - już po minie wiedziałem, kto gorzej wypadł. – Pokazała mi sporządzone przez siebie dokumenty z zapiskami. 9:15, puknięcie. 9:23, szurnięcie. I tak dalej.
- No nieźle.

„No nieźle” rzeczywiście było jedynym komentarzem, na jaki się wtedy zdobyłem, bo przecież głupio przeklinać przy umundurowanej kobiecie. Dobra paranoja, nie ma co. Zostałem poinformowany, że w blokach takie sytuacje są bardzo częste i nierzadko kończą się wyprowadzką którejś ze stron – głównie tej, która rzekomo jest uciążliwa. Tymczasem moja sprawa ucichła. Może te podpisy były wystarczające, a może sąsiadka z dołu wyprowadziła się do domu starców, którego brakuje na mojej ulicy. Mogłaby tak zrobić. Głupi babsztyl. Nie trawię.

Życie w bloku. Nie ma roku bez atrakcji. Zostawiłbym te atrakcje i pomieszkał dla odmiany w domu jednorodzinnym. Przynajmniej mógłbym głośniej się przejść po podłodze bez myśli, że ktoś weźmie to za rzuty kamieniem. Chyba. 

niedziela, 15 grudnia 2013

o nowym początku

Pomyślałem sobie trzy dni temu, że popisałbym coś. Potem zasnąłem, więc nie popisałem. Zacząłem przedwczoraj, ale wyszedłem na piwo. Kolejne podejście zrobiłem wczoraj, i znowu mnie gdzieś poniosło. Los chce mi chyba coś powiedzieć, sęk w tym, że bardzo rzadko się go słucham. Rozłożyłem się więc wygodnie na dywanie i zaczynam raz jeszcze.

No ale właśnie – zaczynam co? Kwestią podstawową było to, co właściwie miałbym pisać. Pamiętnik z codziennego życia? Nie, nie i nie. No chyba że kogoś interesuje co jadłem na śniadanie, ale wątpię, jak ostatnio sprawdzałem, to nie byłem celebrytą. Przyszło mi później do głowy, żeby wrócić do starego bloga o filmach, tu jednak uświadomiłem sobie, że skoro wtedy zabrakło mi zapału na wstawianie kolejnych wpisów, to pewnie tak samo skończyłoby się teraz. Miałem zresztą kilka blogów w karierze. Pierwszego napisałem w wieku lat 12 – i ten na szczęście już nie istnieje, bo serwis, na którym go publikowałem, upadł. Gdy czytałem go ostatni raz, uderzyło mnie jak bardzo może się zmienić człowiek – jego gusta, upodobania, mówiąc krótko – styl. Dziesięć lat temu słuchałem chyba wszystkiego, co leciało na MTV i Vivie, uważałem się za największego na świecie fana Harry’ego Pottera, używałem na zmianę wielkich i małych liter w jednym wyrazie, i jak dziki oczekiwałem minimum setki komentarzy pod każdym wpisem. Chyba nawet chwaliłem się mamie. Mamo, mam siedem komentarzy. No brawo, synu. Nie pięć. Nie sześć. Siedem.

Wow.

Poza tym – a może przede wszystkim – nie umiałem pisać. WCALE nie umiałem pisać. Rzygałem wyrazami bez ładu i składu. Pisarski Tourette. Okrutna grafomania, fuj. Tym bardziej bolesne było czytanie tych wypocin.

Szukając usprawiedliwienia dla samego siebie pomyślałem, że odczucie zażenowania na wspomnienie pewnych sytuacji/upodobań to rzecz wśród ludzi zupełnie naturalna. Jedni wstydzą się jakiegoś wyjątkowo upokarzającego zdjęcia z dzieciństwa, inni – no właśnie – gustu muzycznego, jeszcze inni wstydzą się chociażby tego, z kim kiedyś byli razem. Gdy teraz pytam w szkole dziewczynkę z podstawówki, co czyni ją szczęśliwą, ta odpowiada, że słuchanie i oglądanie One Direction (sic!). Kiedy chcę w Empiku sprawdzić, czy mają w salonie jakąś książkę, nie mogę się dostać do ichniejszego komputera, bo kolejna młoda dziewczynka z błogim uśmiechem na twarzy przesłuchuje płytę Biebera. Z mojego punktu widzenia wygląda to tak, że stoję sobie przed takim dzieciakiem i myślę „DZIEWCZYNO, CO JEST Z TOBĄ”, taki ten jej gust wydaje mi się koszmarny, bo poziom, który reprezentują ich idole, mogę teraz określić tylko jako gówno. Tylko że z automatu jestem w tym momencie nieco niesprawiedliwy, bo dokładnie tak samo mogę nazwać to, czego słuchałem w ich wieku, a co było wtedy na topie; zresztą miewałem i takie pomysły (co gorsza, zrealizowane…), jak pofarbowanie sobie na biało końcówek włosów, bo „fajnie wygląda”, o zgrozo. Sam bardzo się cieszę, że „wyszedłem” z tamtych upodobań i sprecyzowałem to, co lubię. Te dzieci też mają dwie drogi – albo za parę lat stwierdzą „Boże, to było głupie z mojej strony”, albo przeciwnie, utrwali im się uwielbienie. 22-letni ja życzy im tego pierwszego.


Tymczasem jestem w ¾ strony w Wordzie i wygląda na to, że założę nowego bloga, z tym tekstem jako pierwszym wpisem. W sumie, jak tak myślę, to czemu nie. Mam w głowie tyle przemyśleń wszelkiej maści, że równie dobrze mogę się z nimi dzielić ze, hm, światem. Aż dziwne, ile przychodzi do głowy gdy się leży na dywanie. Pytanie tylko, czy tym razem starczy mi zapału, w końcu ruszanie myszką i stukanie w klawisze to spory wysiłek, a nawet moja siostra twierdzi, że jestem „wielkim leniem”…