wtorek, 23 sierpnia 2016

Śladami filmu, czyli Wiedeń w jeden dzień



Był rok 1995, gdy światło dzienne ujrzał Before Sunrise. Skromny film Richarda Linklatera, pierwsza część trylogii, do dziś dzień zachwyca i urzeka widzów, wsłuchujących się w rozmowy głównych bohaterów i obserwujących rozwijające się między nimi uczucie. W prostocie siła, można powiedzieć. Ot, młodzi poznają się w pociągu, rozmawia się im na tyle dobrze, że zeń wysiadają, a potem rozpoczynają spacer po mieście. Miejsca, które odwiedzają, zyskują duszę dzięki ich obecności, ale relacja między nimi, a miastem, nie jest jednostronna – to właśnie te pojedyncze miejscówki niejednokrotnie dają im natchnienie do rozmów i czynów. Sprawiają, że wspólnie spędzone kilkanaście godzin stanie się czasem, którego nigdy nie zapomną i początkiem czegoś wielkiego. Więcej – stają się trzecim bohaterem filmu, który wraz z postaciami ludzkimi zainspirował 21 lat później inną parę, by wybrała się i zwiedziła to samo miasto śladami uwiecznionymi na filmowej taśmie. Tak właśnie trafiliśmy do Wiednia.

Całą wyprawę zaplanowaliśmy sobie jako jednodniową, wzorem zeszłorocznej wizyty w Paryżu. Takie zwiedzanie „na szybko” nadaje wyjazdowi sporej intensywności i daje dodatkowej adrenaliny, kiedy się prowadzi taki wyścig z czasem, nie wspominając już, że to dobry trening i aktywność fizyczna. Poza tym jeśli się nie zwiedzi wszystkiego, to zawsze jest pretekst, żeby wrócić : ) Tak więc plan naszego wyjazdu w skrócie wyglądał tak, że jedziemy – zwiedzamy – wracamy. Część „jedziemy” i „wracamy” zrealizować mieliśmy przy pomocy Polskiego Busa. Przygotowania do części „zwiedzamy” wyglądały tak, że najpierw odświeżyliśmy sobie film, potem ulokowaliśmy na zakupionej mapie Wiednia te miejsca, które najbardziej chcieliśmy odwiedzić, po czym ustaliliśmy najkorzystniejszą trasę obejmującą je wszystkie.

Z Gdańska do Wiednia jedzie się 17 godzin. Siedemnaście. Nie chcę się użalać, ale dla kogoś kto ma prawie 1,90 m wzrostu to dosyć długo, i wcale nie tak komfortowo jak w sloganie przewoźnika. Ale pal licho bolące nogi i kręgosłup, największą atrakcją takiej podróży są współpasażerowie, którzy zmieniają się praktycznie co przystanek. Moja niska cierpliwość do irytujących ludzi zostaje więc w takich sytuacjach postawiona przed nie lada wyzwaniem. W trakcie drogi w obie strony jej przeciwnikami byli między innymi:

- czteroosobowa grupa osób, mistrzowie kwaśnego dowcipu i zapaleni gracze w karty, emocjonalnie podchodzący do każdej rozgrywki, na czele z najmłodszym z nich, bezustannie wkurzonym chłopcem, średnio co dwie minuty uciszanym przez matkę donośnym „ĆŚŚŚŚŚ”;

- banda dziewczyn z podstawówki zmierzająca na kolonię, relacjonująca nieustępliwie czy mogą akurat zasnąć, zastanawiająca się gdzie właściwie jest Wiedeń, i pochylająca siedzenia tak, abym jeszcze bardziej nie mógł się ruszać;

- czteroosobowa (znów!) grupa – kobieta plus kilku chłopaków – totalnie głośna, irytująca, rzucająca przekleństwami i powtarzająca raz po raz te same suche dowcipy, narzekająca na cały autobus nie tylko na podróż bieżącą, ale i cały wyjazd, z którego wracali, tak jakby właśnie spędzili najgorszy tydzień życia (co w towarzystwie siebie nawzajem nie byłoby wykluczone);

- rodzina modelu 2+1 wymieniająca wrażenia z wycieczek, na których byli oddzielnie. Syn, na oko 15 lat, filozof, erudyta, znawca szeroko pojętego życia, prawdopodobnie skrycie marzący by zebrać swoją grupę Apostołów, aby czynić im nauki i przekazywać Wiedzę. W przerwach między wygłaszaniem Głębokich Frazesów – śmiał się. Śmiał się jak dzięcioł.

Na szczególną uwagę zasługuje też jeden z kierowców Polskiego Busa grożący nam w nocy, że zostawi zapalone światła, bo ktoś przypadkiem nacisnął przycisk alarmowy, przez co świeciło mu w twarz czerwone światełko. Twardziel.

No, ale dosyć o samej jeździe, przejdźmy do meritum. Wiedeń powitał nas potężnym korkiem, który przedłużył i tak zbyt długą jazdę o godzinę. Po wysiadce pierwszy punkt wyprawy, którym okazał się McDonald’s przy dworcu. Tam – kawa i spostrzeżenie, że w wiedeńskich (austriackich?) Makach nie ma śmietników, a jedynie stojaki na tace, jak w barach mlecznych. Inna sprawa że nawet tych stojaków mogłoby nie być, bo wszyscy i tak zostawiają pudełka i papiery porozrzucane na stołach. Co kraj, to obyczaj.


Posileni przez kawę i posłuszni jej słowom ośmieliliśmy się wyruszyć w podróż. Pierwszym i najbliższym punktem wyprawy miała być miejscówka bardzo skromna, bo dwa zwyczajne okienka przy cichej uliczce. W filmie Celine i Jesse podglądali przez nie pana grającego na klawesynie. Przy rzeczonych okienkach po raz pierwszy wiedeńskie światło dzienne ujrzał nasz towarzysz podróży – selfie stick. Gadżet kojarzący się do tej pory raczej negatywnie (magia słowa „selfie”) okazał się świetnym i bardzo przydatnym rekwizytem podczas podróży we dwoje, i jedynym rozwiązaniem na to, że porobić sobie wspólne zdjęcia bez konieczności wybijania sobie ręki ze stawów, żeby ją wysunąć jak najdalej.

W drodze do kolejnego punktu – sklepu muzycznego, w którym bohaterowie słuchali piosenki Come Here (jedna z moich ulubionych scen z wszystkiego) – mieliśmy okazję przyjrzeć się dokładniej architekturze i rozkładowi ulic. Jeżeli chodzi o budynki to sprawa ma się tak, że architektonicznie zawiłe i monumentalne kamienice mieszają się dosyć dowolnie z prostymi i oklepanymi blokami, co tworzy czasem dziwny dysonans, choć ogólnie przeważa jednak ta milsza dla oka konstrukcja. Ciekawy jest wyżej wspomniany rozkład ulic, bo ma się wrażenie, że niektóre biorą się znikąd, szczególnie te większe, paradoksalni. Idzie się niewielkimi uliczkami, aby nagle znaleźć się na szerokim deptaku z mnóstwem sklepów. Wyjście zza zakrętu stawia nas pod wysokimi schodami prowadzącymi do ulic na wyższym poziomie. Wzdłuż głównej ulicy rozstawiony jest rynek z mnóstwem artykułów spożywczych i nie tylko.

Tymczasem sklep muzyczny okazał się zamknięty (czynny od 10:00 do 12:00; nie przepracowują się), pocieszyliśmy się więc tym, że nadal wygląda z zewnątrz identycznie jak w filmie, cyknęliśmy sobie zdjęcie i o, w dalszą drogę. Wkrótce staliśmy się widzami i słuchaczami nietypowych ulicznych grajków, bo takich, którzy mieli na sobie maski zwierząt. Było to zabawne, ale dla nich raczej mało opłacalne, bo ludzie zamiast wrzucać im drobne, robili im zdjęcia. Zawsze to jakieś zainteresowanie.


Minąwszy muzykalne konie znaleźliśmy się w tym punkcie Wiednia, gdzie wszędzie w zasięgu wzroku znajduje się jakaś wielkiej skali budowla, pomniki i dużo zieleni. Robi to fajne wrażenie, bo raz, że ładne jest po prostu, a dwa, że ciekawie popatrzeć sobie na taką zbieraninę różnych kultur i narodowości, która tam przesiaduje (swoją drogą sporo w Wiedniu Azjatów i sklepów chińskich, taka dygresja). My konkretnie szukaliśmy Albertina Platz, czyli punktu, który w filmie pojawił się dwukrotnie. Rozciąga się stamtąd widok na Operę Wiedeńską, a samo miejsce jest ciekawie położone ponad poziomem ulicy.


Idąc sobie dalej i mijając na potęgę pojawiające się wszędzie dorożki, zawędrowaliśmy na kolejny duży deptak, od czasu do czasu trafiając albo na możliwe do kupienia gazety na słupkach (wiedeński standard, były na każdej ulicy), albo na automaty z tabaką, których też w austriackiej stolicy pod dostatkiem. Kleines Cafe, kawiarenka położona przy uroczym placu, była kolejnym punktem naszej podróży – to tam bohaterowie filmu pili wieczorem kawę i trafili na wróżącą z dłoni Cygankę. Nam, niestety, usiąść w lokalu się nie udało, bo chociaż czekaliśmy na wolne miejsce, to nie byliśmy w stanie wygrać z ludźmi, którzy albo pytali siedzące osoby, kiedy sobie pójdą, albo wręcz dosiadały się do nich jak gdyby nigdy nic i wpatrywali się niecierpliwie, aż stolik będzie tylko ich. Jak już pisałem – kraj, obyczaj, takie tam. Sama kafejka jest otoczona rewelacyjnymi, klimatycznymi wąskimi uliczkami, po których spacery to sama przyjemność.



Po przerwie na obiad (Big Mac w kolejnym McDonaldzie, może i nie było to tradycyjne austriackie danie, ale cholernie lubimy Big Maci) zahaczyliśmy – tym razem nie na podstawie filmu - o katedrę świętego Szczepana, chociaż w sumie trudno o nią nie zahaczyć, bo jest kolosalnie duża we wszystkich kierunkach i takie też wrażenie robi (architektura gotycka jest niesamowita, po zeszłorocznej Notre-Dame kolejna jej przedstawicielka spowodowała u nas opad szczęki).
Chwilę potem pisnęliśmy na widok sklepu, który jest ni mniej, ni więcej, jak rajem dla takich geeków jak my. Komiksy. Figurki. Gry. Maski. Gadżety. Koszulki. Marvel. DC. Gwiezdne Wojny. Gra o Tron. Władca Pierścieni. Moglibyśmy tam mieszkać, uznaliśmy zgodnie, nielegalnie pstryknąłem kilka zdjęć, dopóki mnie nie przyłapano (ups!), i z żalem wyszliśmy. Niespodziewana i piękna atrakcja.


Ból w nogach narastał, ale co to nam przeszkadza! Zagłębialiśmy się dalej w wiedeńskie uliczki, krążąc w wąskich przejściach i poszukując kolejnych celów, kręcąc mapą na wszystkie strony i wydając odgłosy uciechy za każdym razem, gdy udało się coś znaleźć. Kolejna katedra, deptak nad wodą „upiększony” niekiedy wątpliwej jakości graffiti i most, który w Before był jedną z pierwszych lokacji, a dla nas jedną z ostatnich. W tym momencie mieliśmy za sobą już jakieś 5h niemal bezustannego chodzenia, więc nogi zaczęły się już odzywać, szczególnie, że wciąż miały w pamięci 17h kiszenia się między siedzeniami. Odpoczynku nadszedł czas.

Odpocząć chcieliśmy w Cafe Sperl, miejscu akcji jednej ze słynniejszych scen, ale żeby tam spocząć najpierw należało doń dotrzeć, a sztuka to wcale nie tak łatwa przy odmawiających posłuszeństwa nogach i jedynym momencie, gdy zupełnie nie wiedziałem jak nas poprowadzić (ach, to wyczucie czasu). Tym większą radość odczuliśmy docierając na miejsce, a jeszcze większą gdy odkryliśmy, że miejsce to nic, a nic się nie zmieniło od 1995. Z ekscytacją zajęliśmy lożę, w której kiedyś realizowano scenę, zamówiliśmy, na co mieliśmy ochotę i tak sobie siedzieliśmy i odpoczywaliśmy, ciesząc się filmowym nastrojem – i wystrojem. Tym samym Cafe Sperl stało się naszym ulubionym odwiedzonym miejscem znanym ze źródła.

Wyobraźcie sobie, że tu nie ma selfie sticka. I piw. 

Czas powoli gonił, zbliżała się godzina odjazdu – powoli, bo powoli, ale lepiej było się zbierać, tym bardziej, że do zrobienia było jeszcze coś bardzo, bardzo ważnego. Bardzo, bardzo ważne coś musiało się niestety zmierzyć z drugim razem, jak się lekko pogubiłem kierując się na dworzec, tym bardziej, że było już ciemno, a w okolicy wszystko do siebie podobne. Podczas poszukiwań odpowiedniej drogi odkryliśmy, że wiedeńczycy mają nawyk poprawiać źle wymawiane nazwy, gdy pyta się o drogę do nich, oraz że łazienki w wiedeńskich metrach mają soundtrack w postaci muzyki klasycznej. Mozart byłby dumny.

Dumny nie tylko z faktu, że ludzie idąc za potrzebą słuchają jego dzieł. Myślę, że Mozart byłby dumny również ze mnie, gdy na placu jego imienia, na który dotarliśmy niedługo potem, drżącą ręką wyjąłem z kieszeni pudełko z pierścionkiem i się oświadczyłem. Duma rozparłaby go, gdyby usłyszał „tak, tak tak” mojej obecnej Narzeczonej. Ten piękny moment obserwowała zza pleców para bohaterów Czarodziejskiego Fletu, których pomnik zdobił tamtejszą fontannę. Oni w swojej opowieści ruszyli wspólnie ku nowej drodze życia. Okazało się więc, że byliśmy nie tylko jak Jesse i Celine, ale też jak Tamin i Pamina. Odtwarzając poniekąd dwie miłosne historie, dodaliśmy swoją własną. Bardzo lubię o tym myśleć.


Dalszej drogi na dworzec to prawie nie pamiętam, taki byłem podekscytowany. Samo to, że się zaręczyliśmy, tworzy ten wyjazd niezapomnianym i wyjątkowym, a Wiedeń to bardzo ładne miasto, co dało się dostrzec nawet w trasie między kolejnymi lokacjami z filmu, a niekoniecznie tymi najbardziej popularnymi. Pomimo tego gatunkowego misz-maszu, z którym można się tam czasem spotkać, ma własną duszę i fajny klimat, który na pewno da się długo eksploatować. Miło wspominamy. Szczególnie ten plac Mozarta.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz