czwartek, 18 czerwca 2015

o weekendzie w Paryżu I


Disnejowski Dzwonnik z Notre Dame nie jest być może najbardziej przyjazną dzieciom animacją tej wytwórni, ale to wciąż świetny film, zachwycający przede wszystkim techniką wykonania i rysunkowym przedstawieniem tytułowej katedry; na tyle dobrym, że od czasu gdy po raz pierwszy obejrzałem Dzwonnika, bardzo chciałem zobaczyć ją na żywo. Marzenie swoje spełniłem ostatniej niedzieli, spędzając weekend w Paryżu.

Jak to się stało, że się tam znalazłem? Odpowiedź wcale nie jest tak oczywista i nie brzmi „kupiłem wycieczkę w biurze podróży”. Pomysł zakiełkował gdy moja Luba znalazła na jakimś blogu relację z konferencji poświęconej wolności praw człowieka, odbywającej się właśnie w Paryżu. Zainteresowała nas sama idea, o której do tej pory nie słyszeliśmy ani nie czytaliśmy nigdzie indziej – autokarowy wyjazd na konferencję połączony z możliwością całodziennego zwiedzania miasta, a to wszystko za niewielką cenę (opłata za ubezpieczenie; wszystkie inne koszty pokrywa organizator). Czemu nie! Zachęceni, zaproponowaliśmy wspólny wyjazd zaprzyjaźnionej z nami parze i z oczekiwaniem wyczekiwaliśmy 12 czerwca, kiedy to mieliśmy wyruszyć w naszą podróż. Startować mieliśmy z Gdyni w piątek po południu, na konferencję dojechać w sobotę, po konferencji zostać przewiezionym do hotelu, w niedzielę dojechać autokarem do centrum Paryża i stamtąd wyruszyć do Polski po całodziennym zwiedzaniu, a wszystko to pod okiem opiekuna grupy. W teorii brzmiało to zupełnie prosto, w praktyce okazało się być bardziej skomplikowane, w dużej mierze przez fakt, że koordynatorem grupy koniec końców zostałem ja sam. No, ale po kolei.

część pierwsza, czyli jak zostałem koordynatorem i co z tego wynikło

Po pierwszej publikacji listy uczestników okazało się, że Lubej mojej na niej nie ma, zadzwoniłem więc do Pani Wysyłającej Listę, żeby to wyjaśnić. Wyjaśniłem na tyle sprawnie, że PWL zadzwoniła do mnie dwa dni później z pytaniem, czy nie podjąłbym się roli koordynatora grupy, bo dziewczyna, która miała się tym zająć, zrezygnowała. „Nic skomplikowanego”, usłyszałem. „Po prostu będziesz musiał rozdawać bilety i klucze hotelowe”. Cóż, skoro to takie proste, to czemu nie. Zgodziłem się, to przecież żaden problem policzyć grupę ludzi i dojechać z nimi bezpośrednio do Francji, prawda?

Nie.

Dzień później dowiedziałem się, że jadąc ze swoją grupą z Trójmiasta, muszę zgarnąć również grupę koszalińską. Okej, tego w planie nie było, ale to przecież też nie robi dodatkowego problemu, prawda?

Też nie.

Dostałem listy, przysłano mi bilety na konferencję do rozdania uczestnikom, przekazano numer autokaru, kazano zacząć zbiórkę o 15:30 w Gdyni i odjechać stamtąd o 16:00. Duże było moje zdziwienie, kiedy około 14:30 otrzymałem telefon, iż kierowcy czekają na uczestników już półtorej godziny. Sam też byłem wtedy w okolicy, udałem się zatem na konfrontację, myśląc sobie, że zaraz będę musiał zmierzyć się z dwoma wściekłymi gośćmi, tymczasem okazało się że Panowie Kierowcy są przesympatyczni, ugodowi, i, jak się miało okazać później, bardzo pomocni oraz fantastyczni w swoim fachu. Wiedząc, że wyruszymy o 16:00, czekaliśmy sobie na trójmiejską grupę. Kierowcy, ja, czyli Koordynator, Luba moja, Koordynówna, i nasi przyjaciele, Kordonki. Punkt 16:00 ruszyliśmy na Koszalin, gdzie według planu dotrzeć mieliśmy o 18:00, los chciał jednak inaczej, wobec czego kolejną grupę odebraliśmy z ponad godzinnym opóźnieniem, a była to taka grupa, że najchętniej nie odebrałbym jej wcale.

Wiadomo, jak to jest – jak ma się w jednym miejscu czterdziestkę ludzi po prostu nie można uniknąć sytuacji, gdzie ktoś by się nie dawał we znaki, a kiedy wiezie się grupę osób w wieku średnio dwudziestu lat, to sytuacja robi się jeszcze bardziej skomplikowana. Tak jest, lwia część grupy dopiero co skończyła osiemnastkę i prawdopodobnie z tego powodu skrzętnie i bezustannie wykorzystuje teraz fakt otrzymania dowodu osobistego aby kupować alkohol, wobec czego również i podczas dwudziestogodzinnej podróży na pokładzie autokaru nie mogło zabraknąć puszek i butelek. Skutek? Wrzaski, wycie, spóźnianie się na postojach i denerwowanie trzeźwej części autobusu. Nie jest prosto zasnąć, gdy dorosła - jedynie prawnie, jak widać - dziewczyna drze się na cały autokar, że zalała sobie krocze i pyta niebezpośrednio, czy ktoś ma może zapasowe spodnie (już nie będę się zastanawiać skąd pomysł, że nawet jeśli ktoś takowe wiezie, to jej pożyczy na drogę). Poskutkowało zwrócenie uwagi, ale trudno powiedzieć, żebym polubił się z nimi tak, jak oni z piwem.

Wśród pasażerów była też ona. Ta, która zadzwoniła do mnie jeszcze przed wyjazdem z pytaniem, czy gniazdka elektryczne we Francji są takie jak w Polsce i czy ma brać ze sobą ręcznik. Ta, która prawdopodobnie myślała, że właśnie jedzie na wycieczkę organizowaną przez biuro podróży i ta, która chyba brała mnie za organizatora całej wycieczki. Ta, której nie zamykała się buzia (dosłownie, nawet, gdy spała) i która co prawda podnosiła średnią wieku w autokarze, ale trudno powiedzieć, żeby była dzięki temu jakimś głosem rozsądku. Ta, która sprawiała że moje ciśnienie oscylowało w granicach niebezpiecznych dla zdrowia i życia i która przez część pasażerów była ironicznie nazywana Kierowniczką. Ta, która sprawiła, że każde kolejne „panie Łukaszu?” zadane pytającym tonem powodowało u mnie epilepsję. Pasażerka roku, o której jeszcze wspomnę.

część druga, czyli konferencja i to, co po niej

Kiedy wspomniani wyżej Panowie Kierowcy dowieźli nas bezpiecznie do Paryża, kwestią kluczową stało się, jak właściwie dojechać do tej ogromnej hali, gdzie ma się odbyć konferencja. Na początku źle zjechaliśmy, więc wyszedłem z autobusu żeby dogadać się z jakimś Arabem który zdawał się być zorientowanym w sytuacji i zapytać, gdzie mamy jechać. Nie była to długa rozmowa.
- Hello, do you speak English? – zapytałem, pełen nadziei.
- HELLO, MY FRIEND! CONFERENCE? – odpowiedział rozentuzjazmowany pan.
- Yes.
- See this car? – zapytał, wskazując na stojący obok samochód szykujący się do wyruszenia w drogę.
- Yes.
- GO THIS CAR!

Na odchodne upewniłem się tylko że chodzi mu o podążanie za samochodem i wskoczyłem do autobusu. Auto rzeczywiście doprowadziło nas na miejsce, a więc na wielki parking wypełniony autokarami, znajdujący się przed jeszcze większą halą do której prowadziły jeszcze większe kolejki ludzi z różnych zakątków świata. Było upalnie, a kolejki znajdowały się centralnie na słońcu. Jakimś cudem zebrałem całą swoją grupę (niektórzy wciąż trzeźwieli) i ruszyliśmy w stronę kolejek. Również i tam moja wspaniała kompania umilała mi jeszcze bardziej tkwienie w tym upale i pytali na przykład, czy oni to w ogóle muszą tam iść (tak jakby to nie był warunek tego wyjazdu), a jedna dziewczyna w grubym czarnym swetrze zakomunikowała mi, że zaraz zemdleje, oczekując chyba, że cofnę to ruchem ręki. Po czasie, który w rzeczywistości był nieco krótszy niż wtedy się wydawał, udało nam się dostać na tereny dookoła hali. Już wcześniej poinformowałem wszystkich, że zbieramy się o 21:00 w naszym sektorze, mogłem zatem pozostać z jedynym towarzystwem, z którym pozostać chciałem (Luba i Kordonki) i w spokoju zorientować się w tym, jak wygląda konferencja.


Wyglądała tak, że tysiące ludzi podzielonych według narodowości słuchało przemówienia pani, która prawdopodobnie była bardzo znana, jako że sporo siedzących z przodu uczestników biło gromkie brawo po każdym zdaniu, które wypowiedziała, a jej wizerunek widniał na walających się wszędzie flagach, plakatach i kamizelkach. Sam przebieg konferencji nie był niczym specjalnym; po Bardzo Znanej Pani wypowiadali się co prawda również inni ludzie (już nie tak hojnie nagradzani aplauzem), ale wszyscy mówili właściwie to samo, między ich przemówieniami raczono zaś uczestników występami/pokazami audiowizualnymi, także jeśli przebywanie na konferencji miałoby się ograniczyć do w miarę aktywnego słuchania, to prędzej by się zasnęło. Nie jest to zresztą stwierdzenie dużo dalekie od prawdy, jako że pod ścianami spało – lub po prostu siedziało - mnóstwo osób, choć i tak mniej niż tych, którzy wypełzli na zewnątrz, gdzie kładli się albo siadali wszędzie, gdzie się da. Niestety wiązało się to z tym, że dookoła leżało mnóstwo śmieci, których nikt nie kwapił się zebrać. Wielkie zbiorowiska ludzi gromadziły się też wokół stoisk z jedzeniem, czy to takim, za które trzeba było samemu zapłacić, czy takim, które dostawało się za okazaniem kuponu otrzymanego przy dawaniu biletu wstępu. I tak właściwie cały dzień – ludzie tu, ludzie tam, tłok, gorąc, biegające dzieci… I moja grupa, zbierająca się w sektorze i w nieskończoność zadająca mi pytania, dowiedzieli się bowiem, że kolejnego dnia autokary nie zabiorą nas – jak wcześniej zapowiadano - spod hotelu prosto do centrum Paryża (ze względu na wysokie opłaty),  i chcieli wiedzieć, co dalej. Pytania swoje zadawali oczywiście w taki sposób, jakbym to ja zarządzał nie tylko autokarami, ale i całym miastem, a swoje trzy grosze dorzucała naturalnie Pani Kierowniczka, której bardzo zależało na tym, aby jak najdłużej zostać w Paryżu, bez względu na to, czy kierowcy mają wyznaczone godziny na wykonanie zlecenia i czy inni uczestnicy mają inne zdanie. Sytuację doprawiał jeszcze fakt, że na temat tego, w jakim hotelu przyjdzie nam nocować, miałem mieć informację dopiero na sam koniec konferencji, o czym grupa doskonale wiedziała, ale i tak nie przeszkadzało im to w dopytywaniu czy aby w ciągu każdych kolejnych dziesięciu sekund nie dostałem jeszcze żadnej informacji. Ach, zapomniałbym – osiem osób w ogóle nie stawiło się na miejsce zbiórki, dokładnie tych, którzy najchętniej raczyli się piwami w autobusie. Piękne zorganizowanie, moi dorośli kompani.

W końcu sukces - dostałem do ręki kartę z nazwą i adresem hotelu. Razem z Lubą i Kordonkami udałem się z nią do autokaru, gdzie czekała już (cała) reszta grupy i, po wklepaniu adresu do nawigacji GPS, ruszyliśmy w trasę. Mniej więcej w połowie drogi okazało się, że podano mi niewłaściwy adres hotelu (nie mogło być za dobrze!), wobec czego zrobiliśmy nawrót w odpowiednią stronę, a ja starałem się nie zwracać uwagi na kolejne genialne pomysły współpasażerów, w tym na przykład taki, byśmy w ogóle nie jechali do hotelu tylko rozpoczęli zwiedzanie już teraz, w nocy.

Nagła zmiana hotelu wyszła koniec końców na dobre, bo ten, który ostatecznie dostaliśmy, był zdecydowanie lepiej skomunikowany z centrum, niż miejsce podane mi jako pierwsze. Trafić było do niego trudno, co prawda, ale żmudne poszukiwania dały przynajmniej frajdę Kierowniczce, która, zobaczywszy lokal McDonald’s, zaczęła uświadamiać o tym fakcie cały autobus, krzycząc niemalże „PATRZCIE, McDONALD’S!”, co siedzący przed nią chłopak podsumował sucho słowem „niesamowite”. Po kilku nieudanych próbach wjechania w ciasne uliczki zatrzymaliśmy autokar przy jakimś skrzyżowaniu, a jeden z kierowców, Luba i ja wyruszyliśmy na piesze poszukiwania. Znaleźliśmy się w dzielnicy dosyć mało zachęcającej do spacerów, szczególnie pod osłoną nocy, nie do końca wiedząc, w którą stronę się udać, wobec czego zapytaliśmy o kierunek pierwszą napotkaną osobę – czarnoskórego Francuza. Francuz nie kwapił się, żeby mówić po angielsku, zatem zamiast opowiadać, to podprowadził nas bliżej poszukiwanego przez nas miejsca, po drodze popijając sobie flaszkę. Gdy odbił w inną stronę, pobłądziliśmy jeszcze trochę, zadziwieni ilością śmieci na ulicach, od książek, przez ubrania, po papiery, i w końcu doszliśmy na miejsce. Hotel, hostel właściwie, nie grzeszył zbyt wysokim standardem, ale miał nam służyć tylko przez parę godzin, więc pokój wyglądający jak jeden z tych, w których śpi się na koloniach, z wielką umywalką między łóżkami, był bardziej powodem do śmiechu, niż złości.

Całe szczęście, że tamtejszy recepcjonista dobrze mówił po angielsku – ustalenia były bezproblemowe i mogliśmy wracać do autokaru, gdzie rozdałem przydziały do pokoi i postanowiłem, że każdy wymelduje się nazajutrz na własną rękę i również na własną rękę dojedzie do centrum, żeby zaoszczędzić czas potrzebny na zbiórkę i dojazdy. Niesamowitym umiejętnościom kierowcy w mieszczeniu się dużym autokarem w ciasnych uliczkach zawdzięczamy dojazd pod hotel, skąd wszyscy udali się do swoich pokoi. I to właściwie zamknęło w większym stopniu moją rolę jako koordynatora, a co za tym idzie, zaoszczędziło mi (a właściwie nam, bo emocje udzielały się również Lubej i Kordonkom) dużo stresu i irytacji. Byliśmy przekonani, że kolejny dzień wynagrodzi nam wszystko. Nie myliliśmy się. 

o weekendzie w Paryżu II

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz