Disnejowski
Dzwonnik z Notre Dame nie jest być
może najbardziej przyjazną dzieciom animacją tej wytwórni, ale to wciąż świetny
film, zachwycający przede wszystkim techniką wykonania i rysunkowym
przedstawieniem tytułowej katedry; na tyle dobrym, że od czasu gdy po raz
pierwszy obejrzałem Dzwonnika, bardzo
chciałem zobaczyć ją na żywo. Marzenie swoje spełniłem ostatniej niedzieli, spędzając
weekend w Paryżu.
Jak
to się stało, że się tam znalazłem? Odpowiedź wcale nie jest tak oczywista i
nie brzmi „kupiłem wycieczkę w biurze podróży”. Pomysł zakiełkował gdy moja
Luba znalazła na jakimś blogu relację z konferencji poświęconej wolności praw
człowieka, odbywającej się właśnie w Paryżu. Zainteresowała nas sama idea, o
której do tej pory nie słyszeliśmy ani nie czytaliśmy nigdzie indziej –
autokarowy wyjazd na konferencję połączony z możliwością całodziennego
zwiedzania miasta, a to wszystko za niewielką cenę (opłata za ubezpieczenie;
wszystkie inne koszty pokrywa organizator). Czemu nie! Zachęceni,
zaproponowaliśmy wspólny wyjazd zaprzyjaźnionej z nami parze i z oczekiwaniem
wyczekiwaliśmy 12 czerwca, kiedy to mieliśmy wyruszyć w naszą podróż. Startować
mieliśmy z Gdyni w piątek po południu, na konferencję dojechać w sobotę, po
konferencji zostać przewiezionym do hotelu, w niedzielę dojechać autokarem do
centrum Paryża i stamtąd wyruszyć do Polski po całodziennym zwiedzaniu, a
wszystko to pod okiem opiekuna grupy. W teorii brzmiało to zupełnie prosto, w
praktyce okazało się być bardziej skomplikowane, w dużej mierze przez fakt, że koordynatorem
grupy koniec końców zostałem ja sam. No, ale po kolei.
część
pierwsza, czyli jak zostałem koordynatorem i co z tego wynikło
Po
pierwszej publikacji listy uczestników okazało się, że Lubej mojej na niej nie
ma, zadzwoniłem więc do Pani Wysyłającej Listę, żeby to wyjaśnić. Wyjaśniłem na
tyle sprawnie, że PWL zadzwoniła do mnie dwa dni później z pytaniem, czy nie
podjąłbym się roli koordynatora grupy, bo dziewczyna, która miała się tym
zająć, zrezygnowała. „Nic skomplikowanego”, usłyszałem. „Po prostu będziesz
musiał rozdawać bilety i klucze hotelowe”. Cóż, skoro to takie proste, to czemu
nie. Zgodziłem się, to przecież żaden problem policzyć grupę ludzi i dojechać z
nimi bezpośrednio do Francji, prawda?
Nie.
Dzień
później dowiedziałem się, że jadąc ze swoją grupą z Trójmiasta, muszę zgarnąć
również grupę koszalińską. Okej, tego w planie nie było, ale to przecież też
nie robi dodatkowego problemu, prawda?
Też
nie.
Dostałem
listy, przysłano mi bilety na konferencję do rozdania uczestnikom, przekazano numer
autokaru, kazano zacząć zbiórkę o 15:30 w Gdyni i odjechać stamtąd o 16:00. Duże
było moje zdziwienie, kiedy około 14:30 otrzymałem telefon, iż kierowcy czekają
na uczestników już półtorej godziny. Sam też byłem wtedy w okolicy, udałem się
zatem na konfrontację, myśląc sobie, że zaraz będę musiał zmierzyć się z dwoma
wściekłymi gośćmi, tymczasem okazało się że Panowie Kierowcy są
przesympatyczni, ugodowi, i, jak się miało okazać później, bardzo pomocni oraz
fantastyczni w swoim fachu. Wiedząc, że wyruszymy o 16:00, czekaliśmy sobie na
trójmiejską grupę. Kierowcy, ja, czyli Koordynator, Luba moja, Koordynówna, i
nasi przyjaciele, Kordonki. Punkt 16:00 ruszyliśmy na Koszalin, gdzie według
planu dotrzeć mieliśmy o 18:00, los chciał jednak inaczej, wobec czego kolejną
grupę odebraliśmy z ponad godzinnym opóźnieniem, a była to taka grupa, że
najchętniej nie odebrałbym jej wcale.
Wiadomo,
jak to jest – jak ma się w jednym miejscu czterdziestkę ludzi po prostu nie
można uniknąć sytuacji, gdzie ktoś by się nie dawał we znaki, a kiedy wiezie
się grupę osób w wieku średnio dwudziestu lat, to sytuacja robi się jeszcze
bardziej skomplikowana. Tak jest, lwia część grupy dopiero co skończyła osiemnastkę
i prawdopodobnie z tego powodu skrzętnie i bezustannie wykorzystuje teraz fakt
otrzymania dowodu osobistego aby kupować alkohol, wobec czego również i podczas
dwudziestogodzinnej podróży na pokładzie autokaru nie mogło zabraknąć puszek i
butelek. Skutek? Wrzaski, wycie, spóźnianie się na postojach i denerwowanie
trzeźwej części autobusu. Nie jest prosto zasnąć, gdy dorosła - jedynie prawnie,
jak widać - dziewczyna drze się na cały autokar, że zalała sobie krocze i pyta
niebezpośrednio, czy ktoś ma może zapasowe spodnie (już nie będę się
zastanawiać skąd pomysł, że nawet jeśli ktoś takowe wiezie, to jej pożyczy na
drogę). Poskutkowało zwrócenie uwagi, ale trudno powiedzieć, żebym polubił się
z nimi tak, jak oni z piwem.
Wśród
pasażerów była też ona. Ta, która zadzwoniła do mnie jeszcze przed wyjazdem z
pytaniem, czy gniazdka elektryczne we Francji są takie jak w Polsce i czy ma
brać ze sobą ręcznik. Ta, która prawdopodobnie myślała, że właśnie jedzie na
wycieczkę organizowaną przez biuro podróży i ta, która chyba brała mnie za
organizatora całej wycieczki. Ta, której nie zamykała się buzia (dosłownie, nawet,
gdy spała) i która co prawda podnosiła średnią wieku w autokarze, ale trudno
powiedzieć, żeby była dzięki temu jakimś głosem rozsądku. Ta, która sprawiała
że moje ciśnienie oscylowało w granicach niebezpiecznych dla zdrowia i życia i która
przez część pasażerów była ironicznie nazywana Kierowniczką. Ta, która
sprawiła, że każde kolejne „panie Łukaszu?” zadane pytającym tonem powodowało u
mnie epilepsję. Pasażerka roku, o której jeszcze wspomnę.
część
druga, czyli konferencja i to, co po niej
Kiedy
wspomniani wyżej Panowie Kierowcy dowieźli nas bezpiecznie do Paryża, kwestią
kluczową stało się, jak właściwie dojechać do tej ogromnej hali, gdzie ma się
odbyć konferencja. Na początku źle zjechaliśmy, więc wyszedłem z autobusu żeby
dogadać się z jakimś Arabem który zdawał się być zorientowanym w sytuacji i
zapytać, gdzie mamy jechać. Nie była to długa rozmowa.
-
Hello, do you speak English? – zapytałem, pełen nadziei.
-
HELLO, MY FRIEND! CONFERENCE? – odpowiedział rozentuzjazmowany pan.
-
Yes.
-
See this car? – zapytał, wskazując na stojący obok samochód szykujący się do
wyruszenia w drogę.
-
Yes.
-
GO THIS CAR!
Na
odchodne upewniłem się tylko że chodzi mu o podążanie za samochodem i
wskoczyłem do autobusu. Auto rzeczywiście doprowadziło nas na miejsce, a więc
na wielki parking wypełniony autokarami, znajdujący się przed jeszcze większą
halą do której prowadziły jeszcze
większe kolejki ludzi z różnych zakątków świata. Było upalnie, a kolejki
znajdowały się centralnie na słońcu. Jakimś cudem zebrałem całą swoją grupę
(niektórzy wciąż trzeźwieli) i ruszyliśmy w stronę kolejek. Również i tam moja
wspaniała kompania umilała mi jeszcze bardziej tkwienie w tym upale i pytali na
przykład, czy oni to w ogóle muszą tam iść (tak jakby to nie był warunek tego
wyjazdu), a jedna dziewczyna w grubym czarnym swetrze zakomunikowała mi, że
zaraz zemdleje, oczekując chyba, że cofnę to ruchem ręki. Po czasie, który w
rzeczywistości był nieco krótszy niż wtedy się wydawał, udało nam się dostać na
tereny dookoła hali. Już wcześniej poinformowałem wszystkich, że zbieramy się o
21:00 w naszym sektorze, mogłem zatem pozostać z jedynym towarzystwem, z którym
pozostać chciałem (Luba i Kordonki) i w spokoju zorientować się w tym, jak
wygląda konferencja.
Wyglądała
tak, że tysiące ludzi podzielonych według narodowości słuchało przemówienia
pani, która prawdopodobnie była bardzo znana, jako że sporo siedzących z przodu
uczestników biło gromkie brawo po każdym zdaniu, które wypowiedziała, a jej
wizerunek widniał na walających się wszędzie flagach, plakatach i kamizelkach.
Sam przebieg konferencji nie był niczym specjalnym; po Bardzo Znanej Pani wypowiadali
się co prawda również inni ludzie (już nie tak hojnie nagradzani aplauzem), ale
wszyscy mówili właściwie to samo, między ich przemówieniami raczono zaś
uczestników występami/pokazami audiowizualnymi, także jeśli przebywanie na
konferencji miałoby się ograniczyć do w miarę aktywnego słuchania, to prędzej
by się zasnęło. Nie jest to zresztą stwierdzenie dużo dalekie od prawdy, jako
że pod ścianami spało – lub po prostu siedziało - mnóstwo osób, choć i tak
mniej niż tych, którzy wypełzli na zewnątrz, gdzie kładli się albo siadali
wszędzie, gdzie się da. Niestety wiązało się to z tym, że dookoła leżało
mnóstwo śmieci, których nikt nie kwapił się zebrać. Wielkie zbiorowiska ludzi
gromadziły się też wokół stoisk z jedzeniem, czy to takim, za które trzeba było
samemu zapłacić, czy takim, które dostawało się za okazaniem kuponu otrzymanego
przy dawaniu biletu wstępu. I tak właściwie cały dzień – ludzie tu, ludzie tam,
tłok, gorąc, biegające dzieci… I moja grupa, zbierająca się w sektorze i w nieskończoność
zadająca mi pytania, dowiedzieli się bowiem, że kolejnego dnia autokary nie
zabiorą nas – jak wcześniej zapowiadano - spod hotelu prosto do centrum Paryża
(ze względu na wysokie opłaty), i
chcieli wiedzieć, co dalej. Pytania swoje zadawali oczywiście w taki sposób,
jakbym to ja zarządzał nie tylko autokarami, ale i całym miastem, a swoje trzy
grosze dorzucała naturalnie Pani Kierowniczka, której bardzo zależało na tym,
aby jak najdłużej zostać w Paryżu, bez względu na to, czy kierowcy mają
wyznaczone godziny na wykonanie zlecenia i czy inni uczestnicy mają inne
zdanie. Sytuację doprawiał jeszcze fakt, że na temat tego, w jakim hotelu
przyjdzie nam nocować, miałem mieć informację dopiero na sam koniec
konferencji, o czym grupa doskonale wiedziała, ale i tak nie przeszkadzało im
to w dopytywaniu czy aby w ciągu każdych kolejnych dziesięciu sekund nie
dostałem jeszcze żadnej informacji. Ach, zapomniałbym – osiem osób w ogóle nie
stawiło się na miejsce zbiórki, dokładnie tych, którzy najchętniej raczyli się
piwami w autobusie. Piękne zorganizowanie, moi dorośli kompani.
W
końcu sukces - dostałem do ręki kartę z nazwą i adresem hotelu. Razem z Lubą i
Kordonkami udałem się z nią do autokaru, gdzie czekała już (cała) reszta grupy
i, po wklepaniu adresu do nawigacji GPS, ruszyliśmy w trasę. Mniej więcej w
połowie drogi okazało się, że podano mi niewłaściwy adres hotelu (nie mogło być
za dobrze!), wobec czego zrobiliśmy nawrót w odpowiednią stronę, a ja starałem
się nie zwracać uwagi na kolejne genialne pomysły współpasażerów, w tym na
przykład taki, byśmy w ogóle nie jechali do hotelu tylko rozpoczęli zwiedzanie
już teraz, w nocy.
Nagła
zmiana hotelu wyszła koniec końców na dobre, bo ten, który ostatecznie
dostaliśmy, był zdecydowanie lepiej skomunikowany z centrum, niż miejsce podane
mi jako pierwsze. Trafić było do niego trudno, co prawda, ale żmudne
poszukiwania dały przynajmniej frajdę Kierowniczce, która, zobaczywszy lokal
McDonald’s, zaczęła uświadamiać o tym fakcie cały autobus, krzycząc niemalże „PATRZCIE,
McDONALD’S!”, co siedzący przed nią chłopak podsumował sucho słowem „niesamowite”.
Po kilku nieudanych próbach wjechania w ciasne uliczki zatrzymaliśmy autokar
przy jakimś skrzyżowaniu, a jeden z kierowców, Luba i ja wyruszyliśmy na piesze
poszukiwania. Znaleźliśmy się w dzielnicy dosyć mało zachęcającej do spacerów,
szczególnie pod osłoną nocy, nie do końca wiedząc, w którą stronę się udać,
wobec czego zapytaliśmy o kierunek pierwszą napotkaną osobę – czarnoskórego Francuza.
Francuz nie kwapił się, żeby mówić po angielsku, zatem zamiast opowiadać, to
podprowadził nas bliżej poszukiwanego przez nas miejsca, po drodze popijając
sobie flaszkę. Gdy odbił w inną stronę, pobłądziliśmy jeszcze trochę,
zadziwieni ilością śmieci na ulicach, od książek, przez ubrania, po papiery, i
w końcu doszliśmy na miejsce. Hotel, hostel właściwie, nie grzeszył zbyt
wysokim standardem, ale miał nam służyć tylko przez parę godzin, więc pokój
wyglądający jak jeden z tych, w których śpi się na koloniach, z wielką umywalką
między łóżkami, był bardziej powodem do śmiechu, niż złości.
Całe
szczęście, że tamtejszy recepcjonista dobrze mówił po angielsku – ustalenia
były bezproblemowe i mogliśmy wracać do autokaru, gdzie rozdałem przydziały do
pokoi i postanowiłem, że każdy wymelduje się nazajutrz na własną rękę i również
na własną rękę dojedzie do centrum, żeby zaoszczędzić czas potrzebny na zbiórkę
i dojazdy. Niesamowitym umiejętnościom kierowcy w mieszczeniu się dużym
autokarem w ciasnych uliczkach zawdzięczamy dojazd pod hotel, skąd wszyscy
udali się do swoich pokoi. I to właściwie zamknęło w większym stopniu moją rolę
jako koordynatora, a co za tym idzie, zaoszczędziło mi (a właściwie nam, bo
emocje udzielały się również Lubej i Kordonkom) dużo stresu i irytacji. Byliśmy
przekonani, że kolejny dzień wynagrodzi nam wszystko. Nie myliliśmy się.
o weekendzie w Paryżu II
o weekendzie w Paryżu II
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz