czwartek, 18 czerwca 2015

o weekendzie w Paryżu II


część trzecia, czyli zwiedzanie Paryża i bezgraniczny zachwyt

Wstaliśmy wcześnie, żeby nie tracić czasu. Szybkie śniadanie, zaniesienie bagażu do autokaru, ucieczka przed ludźmi z grupy, żeby nam nie zadawali więcej pytań, i już po godzinie dziewiątej staliśmy sobie w jednej z paryskich dzielnic, dzierżąc mapę i ustalając, w którą stronę udać się najpierw. Jako pierwszy cel wyprawy obraliśmy sobie Père-Lachaise, największy paryski cmentarz, gdzie pochowanych jest dużo znamienitych ludzi, w tym Edith Piaf, Chopin czy Jim Morrison, którego to grób chcieliśmy odnaleźć i zobaczyć. Już w drodze na cmentarz rzuciła nam się w oczy piękna paryska architektura – piękne, upstrzone detalami fasady kamienic, klimatyczne zakątki, ładne, zielone tereny, które wręcz nawoływały do tego, by je fotografować, choć nasz zachwyt w tej kwestii miał osiągnąć najwyższy poziom dopiero później. Trudno ująć wzrokiem wszystko to, co dzieje się w tego typu mieście – będąc tam odnosi się wrażenie, że w takim miejscu nigdy nie jest nudno, i tak na przykład po drodze trafiliśmy na jakiś miejski bieg, gdzie uczestnikom w ramach dopingu przygrywały różne zespoły, a inni ludzie krzyczeli na zachętę. Gwar, ruch, dynamika, a to dopiero pierwsza godzina zwiedzania.

Posiłkując się mapą i wskazówkami ludzi, dotarliśmy na cmentarz. Niezwykle klimatyczne miejsce – mnóstwo bardzo starych grobów usytuowanych pomiędzy drzewami, wszechobecne pomniki i popiersia, a zza murów przygrywająca biegaczom muzyka, która w tamtej chwili nadawała nieco psychodelicznej atmosfery. Grób Morrisona odnaleźliśmy dzięki uprzejmości dwojga Francuzów. Schowany za barierkami i strzeżony przez dwóch ochroniarzy. Parę zdjęć i w drogę.

Dostać się do centrum najłatwiej przez metro, wobec czego odnaleźliśmy najbliższą stację i próbowaliśmy dowiedzieć się w informacji, jaką linią mamy pojechać i gdzie najlepiej wysiąść. Tam po raz kolejny doświadczyliśmy czegoś, z czym w jakimś stopniu spotkaliśmy się też wcześniej – Francuzi naprawdę nie kwapią się do tego, żeby mówić po angielsku. Nie wiem, w ilu przypadkach jest to kwestia nieznajomości języka, a w ilu zwyczajnej niechęci do posługiwania się nim, ale nawet w informacji czy kasie biletowej trzeba posługiwać się na migi i pokazywać na mapie, gdzie chce się pojechać i o ile biletów prosimy. Przed kolejną wyprawą dobrze byłoby dostosować się i opanować przynajmniej podstawy francuskiego - na pewno ułatwiłoby to w jakimś stopniu komunikację, choć i tak dość bezproblemowo udawało się dokonywać ustaleń i zakupów.

Jazda metrem to przebywanie w wagonie z przedstawicielami chyba wszystkich możliwych kultur – dość niesamowite wrażenie, gdy każdy mówi w innym języku i wywodzi się z innej grupy etnicznej. Po przejażdżce znaleźliśmy się w ścisłym centrum wszystkiego, bo bardzo blisko wieży Eiffla, i tam właśnie zaczęliśmy na dobre naszą pieszą wędrówkę, która miała nas poprowadzić od wieży do Łuku Triumfalnego, potem przez Pola Elizejskie do Luwru, a stamtąd do Katedry Notre-Dame, którą osobiście chciałem zobaczyć najbardziej. Tyle postanowiliśmy zobaczyć tego jednego dnia i, jak się okazało pod wieczór, był to dobry plan.


Wieża Eiffla robi wrażenie – zdjęcia nie oddają do końca tego, jak jest potężna, co widać szczególnie dobrze, gdy się pod nią stoi. Oczywiście ze względu na mocno ograniczony czas nie było mowy o wejściu na górę – kolejki były ogromne, co tyczy się zresztą wszystkich zwiedzanych przez nas miejsc, gdzie zawsze czekało mnóstwo chętnych na wejście. W okolicy wieży krążyło naturalnie od groma sprzedawców próbujących wcisnąć ludziom różny towar, od zwykłych pamiątek, przez amulety, na selfie-stickach kończąc. Te ostatnie cieszyły się zresztą dużą popularnością, na co wskazywało dużo ludzi dzierżących ten wynalazek w rękach. Wrażenia wizualne psuły trochę śmieci walające się po trawiastych terenach dookoła wieży, i to nawet nie tylko butelki czy puszki, ale całe worki czy jakieś foliowe płachty, które nawet nie wiem, skąd mogły się tam wziąć.

Żeby dostać się na ulicę prowadzącą do Łuku Triumfalnego przeszliśmy na drugą stronę rzeki, mijając oczywiście tabuny ludzi idących, siedzących, fotografujących, kupujących, i słuchających muzyki. Turystyka pełną gębą. Trudno było się nie cieszyć widząc to wszystko; każdy kolejny zabytek, każdą kolejną fantastyczną fontannę, ścierające się ze sobą ludzkie kultury, a wszystko to przy pięknej, ciepłej pogodzie. Idąc drogą prowadzącą do Łuku ciężko powstrzymać się przed rozglądaniem się dookoła – jestem miłośnikiem starej, bogatej architektury, a w paryskim centrum właściwie KAŻDY budynek jest reprezentantem takowej, wobec czego pozostało mi tylko wybałuszać oczy na wszystko wokół. Czy sam Łuk robi wrażenie? Naturalnie, że tak. Majestatyczny, świetnie prezentujący się w swej lokalizacji, z pięknymi płaskorzeźbami. Oglądanie tak słynnych obiektów jest samo w sobie wyjątkowym doświadczeniem, a jeśli jeszcze wyglądają one właśnie tak, jak te paryskie, to pozostaje tylko kiwać z uznaniem głową i cieszyć się tym widokiem.
 
W drodze na Pola Elizejskie wstąpiliśmy na obiad do uroczej pizzerii urządzonej w filmowym stylu. Cenowo, cóż, masakra, ale tylko jeśli przeliczać euro na złotówki, bo przy tamtejszych zarobkach ceny nie różnią się proporcjonalnie od polskich. Ciekawostką jest za to bardzo mała ilość sklepów – w centrum, gdzie na logikę powinno być dużo jakichś spożywczych, ze świecą takich szukać, a i w mniej uczęszczanych dzielnicach nie tak łatwo jakiś znaleźć. Dość spory kontrast, szczególnie gdy na co dzień mieszka się w mieście gdzie na każdym kroku jest Żabka czy Biedronka. Natykaliśmy się za to na mnóstwo kawiarenek i restauracji – tych akurat jest w Paryżu wszędzie pod dostatkiem. Interesujący jest fakt, że stoły są w nich nakrywane jeszcze przed przyjściem kolejnych gości, gdy tylko odejdą poprzedni klienci.


Okolice Pól Elizejskich są cudowne – wspaniałe miejsce do zrelaksowania się, co ułatwiają rozstawione nad zbiornikami wodnymi leżaki. Dookoła mnóstwo zieleni (co zresztą ma odzwierciedlenie jeśli chodzi o Paryż w ogóle), widoki na wspomnianą wcześniej architekturę, słowem – miejsce, które każdy chciałby mieć u siebie w mieście żeby się nie musieć zastanawiać, gdzie pójść odpocząć. Okolice Pól to również Plac Concorde, a więc punkt, w którym nasz zachwyt nad rozmachem tego wszystkiego, co widzimy, osiągnął apogeum. Plac jest OGROMNY, głośny, wypełniony zabytkową architekturą (a jakże!), z której wybijają się szczególnie dwie przepiękne fontanny, po brzegi zapchany ludźmi i samochodami. Tak, samochodami, a to dlatego, że choć wygląda jak miejsce przeznaczone wyłącznie dla ruchu pieszego, to przecięty jest przejściami oznaczonymi sygnalizacją świetlną, na które mało kto zwracał uwagę. I to również jest przykład na to, jak jedna sytuacja przekłada się na ogół, bo z tego co zaobserwowaliśmy, to sygnalizacja świetlna w Paryżu jest bardzo umowna i de facto nie aż tak obowiązująca – ludzie przechodzą na czerwonym, samochody na czerwonym przejeżdżają… Trzeba uważać.

Ogromne wrażenie, które pozostawił na nas Plac (wrażenia tego nie zmąciły u nas nawet kolejne zaśmiecone miejsca; ludzie chyba nie znają tam pojęcia „śmietnik”, a na chodnikach leżą nawet porzucone biustonosze) utrzymało się po dotarciu na tereny Luwru. Stojąc i patrząc na to, jak prezentuje się ten budynek myślałem sobie, że to jest już szczyt tego jak szczegółowa i dopracowana może być architektura danego obiektu. Myliłem się, co prawda, ale o tym za chwilę. Pod Luwrem znowu – rzesze turystów, czarnoskórych sprzedawców, piękna zieleń (moment, w którym leżysz w cieniu pod drzewem, patrzysz na Luwr i cieszysz się towarzystwem ukochanej osoby i przyjaciół to ta chwila, w której myślisz sobie „to jest życie”, zapewniam), uczta dla oczu i trudność w zamknięciu opadającej szczęki.

Co potem? Sekwana, rajd na Sekwaną w kierunku Katedry Notre-Dame, cudownie relaksujący i absorbujący zarazem, bo zwrócić uwagę na wszystkie stoiska z pamiątkami, starymi książkami, płytami i plakatami, na mosty, na fasadę mijanego z lewej strony Luwru, na różnorodność ludzi idących dookoła to nie lada sztuka, ale takie wyzwania to ja mogę przyjmować codziennie. Idziesz sobie taką drogą i zastanawiasz się po jakim czasie życie w takim miejscu staje się już rutyną i przestaje się zwracać uwagę na to wszystko, co jest dookoła i czy to w ogóle jest możliwe, żeby ten zachwyt kiedyś opadł. A potem docierasz pod Katedrę Notre-Dame i twoje wątpliwości nabierają jeszcze głębszego wymiaru.

Widziałem dużo zdjęć tego kościoła, ale żadne, powtarzam, ŻADNE, nie odda tego, jak to cudo wygląda na żywo. Określenie „zapiera dech w piersiach” wymyślił chyba ktoś, kto akurat stał pod Notre-Dame, bo zatkało nas, razem i osobno. Piękna, wspaniała, cudowna – mógłbym sobie mnożyć określenia tego, jak nazywałem katedrę w myślach, gdy na nią patrzyłem, ale jeśli zdjęcia nie oddają tego ogromu, zarówno obiektu, jak i detali, tej majestatyczności, tego ducha niemal tysiącletniej historii zionącej z murów kościoła, to słowa tym bardziej tego wszystkiego nie oddadzą. Z mojej strony powiem jedynie że jestem przeszczęśliwy, że mogłem zobaczyć to wszystko na własne oczy.

Na koniec dnia zaplanowaliśmy sobie wypad do jednego z tych przyulicznych lokali, żeby coś wypić i odpocząć. Podjechaliśmy sobie metrem w okolice miejsca zbiórki i siedliśmy w pierwszej kafejce, która nam się spodobała. Świetne są te lokale, każdy z miejscem do siedzenia na dworze, a w środku fajnie wystrojone, z długim, półokrągłym barem ciągnącym się przez niemal całe pomieszczenie, tak miło, klasycznie i przytulnie. Siedzieliśmy sobie, Marta, Beata, Tomek i ja, wspominając miniony dzień i wszelkie zamieszanie związane z konferencją i organizowaniem naszej grupy, wiedząc, że zmierzający ku końcowi dzień wynagrodził stresy związane z uciążliwością poprzedniego dnia. A potem popełniliśmy jedyny tego dnia błąd jeżeli chodzi o zorientowanie się w mapie i poszliśmy spory kawałek w stronę przeciwną od naszego autokaru, wobec czego, żeby wrócić na czas i nie zachować się jak ktoś z koszalińskiej grupy młodocianych, zaliczyliśmy również rajd paryską taksówką.

część czwarta, czyli podsumowanie

Powrót minął bardzo spokojnie. Nikt już nie wrzeszczał ani o nic nie dopytywał, więc nasz komfort psychiczny był dużo większy. Sam wyjazd? Bardzo, bardzo na plus. Jak wspomniałem wyżej, dezorganizacja dnia konferencji odeszła w niepamięć dzięki całodziennemu, bardzo udanemu zwiedzaniu, a teraz wspominamy ją już ze śmiechem i świadomością, że jeśli jeszcze zechcemy pojechać do Paryża w takiej formie, to trzeba się liczyć z tym, że nic tam nie jest dopięte na ostatni guzik (no i już na pewno nie zgodzę się na bycie opiekunem, natomiast na dźwięk słowa „Koszalin” pewnie do końca życia będę mieć drgawki). Sam Paryż natomiast zostawił po sobie wspaniałe wrażenie. Zdaję sobie sprawę, że de facto byliśmy tam tylko jeden dzień i że przebywanie tam dłużej wywlekłoby pewnie na wierzch różne mankamenty tego miasta, bo nie wątpię, że jest ich więcej niż te nieszczęsne śmieci występujące na ulicach, ale po tym jednym dniu spędzonym na oglądaniu zabytków i spacerowaniu miastem wspomnienia mamy wspaniałe, bo jest tam zwyczajnie pięknie. Wrażenia estetyczne – wyjątkowe. Czy chcemy tam wrócić? Tak, żeby zobaczyć to wszystko, czego zobaczyć w niedzielę nam się nie udało, ale też po to, żeby znowu pospacerować tymi uliczkami, usiąść w jakiejś kawiarni i poczuć się tak cudownie zrelaksowanym i z tym świetnym poczuciem, że przeżywa się przygodę. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz