poniedziałek, 17 lutego 2014

o kinie


Dosłownie i w przenośni. Za rok stuknie dwadzieścia lat, od kiedy pierwszy raz zasiadłem na sali kinowej. Grali wtedy Pocahontas Disneya. Seans odbył się w kinie Światowid, w którym nie byłem co prawda już wiele lat, ale wciąż pamiętam je bardzo dobrze, i to właśnie w tym stanie, tym, sprzed dwóch dekad. Przed filmem zawsze grała muzyka, ściany od góry do dołu wyłożone były boazerią, lampy miały kształt półokręgów, a gdy gasły, po obu stronach sali widać było jedynie zielony napis EXIT nad drzwiami wejściowymi i wyjściowymi. Ekran był za kurtyną, która odsłaniała się w momencie rozpoczęcia filmu. Po seansie od razu wychodziło się na dwór i mijało ścianę z rewelacyjnym graffiti, teraz, niestety, już zamalowanym. Wszystko to tworzyło KLIMAT, zupełnie inny niż w ten multipleksach, rzekłbym – lepszy.

Samego seansu Pocahontas nie pamiętam, bo z tamtego dnia bardziej utkwiło mi w pamięci wywrócenie się na lodzie przed wejściem do kina, ale do Światowida wracałem często. Miałem szczęście wychowywać się w czasach, gdzie DOBRYCH filmów skierowanych dla dzieci było mnóstwo, głównie dzięki złotej erze Disneya i pierwszym dokonaniom Pixara. Tym sposobem w kinie zaliczyłem między innymi obie części Toy Story - na drugiej siedziałem w pierwszym rzędzie i czułem się jakbym oglądał mecz tenisa, non stop kręcąc głową w obie strony - Dawno temu w trawie, Herkulesa, Mulan, Goofy’ego na wakacjach, a z filmów aktorskich rzeczy takie jak Flubber, którego od lat dziewięćdziesiątych nie oglądałem ponownie, i chyba dobrze się stało. W każdym razie wtedy mi się podobał. Pierwszą poważną produkcją, którą oglądałem w kinie, tj. taką bez dubbingu, tylko z napisami, był chyba Hulk z 2003 roku, na którego spóźniłem się 10 minut, bo źle podano mi godzinę rozpoczęcia seansu, a kto wtedy myślał, by takie rzeczy sprawdzać w Internecie. Dzięki temu przegapiłem całe zawiązanie akcji i nie do końca kumałem później, o co chodzi, ale że miałem w  tamtym czasie etap oglądania animowanych seriali z uniwersum Marvela, to i tak byłem zachwycony. Sentyment i sympatia do tego filmu pozostała mi do dzisiaj i tym sposobem jestem jedną z jakichś dziesięciu osób na świecie, które go szczerze lubią. Ostatni raz byłem w Światowidzie w 2005 roku. Fajnie byłoby przejść się tam ponownie.

Oho, chyba mam plan na przyszłość.

Było też drugie kino, które już w ogóle nie istnieje, ku boleści sentymentalnej strony wielu mieszkańców Elbląga. Nazywało się Syrena i byłem tam tylko dwa razy, nie mogę więc powiedzieć, żebym ze szczegółami pamiętał wnętrze, aczkolwiek wiem, że to było kolejne z tych klimatycznych, „prawdziwszych” kin, a w holu stała tekturowa Maska (ten z zieloną twarzą, wiecie). Kino to zburzono parę lat temu w celu wybudowania tam nowoczesnego budynku. Budynek ów nie został postawiony do dzisiaj. Szkoda.

Oczywiście moja przygoda z kinem jako kinematografią nie ograniczała się jedynie do wizyt w kinie jako miejscu, nawet za dzieciaka. Ostatecznie, odtwarzacz wideo pracował w domu na wysokich obrotach. Na Króla Lwa nie dotarłem do kina, czego żałuję, na szczęście w domu pojawiła się piracka kaseta z kopią, której daleko było do czegoś, co można było nazwać nawet nie wysoką, ale dobrą jakością. TO NIC. Młóciłem to nagranie tyle razy, że taśma zdarła się pewnie jeszcze bardziej, a dźwięk zaciągał gorzej, niż na początku. Powtarzam: TO NIC. Śmierć Mufasy przeżywałem nadal tak samo, Krąg życia wyśpiewywany na początku filmu niezmiennie wywołał na moich rękach gęsią skórkę, a muzyka Hansa Zimmera była pierwszym krokiem do mojego zakochania się w muzyce filmowej w ogóle. Tak przeżywałem ten film, i to chyba świadczy o jego sile, bo chociaż dzisiaj oglądam dużo produkcji,  już w najlepszej dostępnej jakości (którą zresztą wielbię i dumnie nazywam się HD Dziwką), to sama jakość obrazu nie wystarczy przecież, żeby dzieło w pełni docenić. Tym bardziej szanuję filmy, którym udało się mnie zachwycić w podobnym stopniu, jak to zrobił Król Lew w momencie, gdy miałem te cztery czy pięć lat.

Kochane VHSy. Co obejrzałem w kinie, musiało stanąć na półce (przepraszam, portfelu mamy). Tym sposobem do dziś w szafie na przedpokoju mam całą wystawę kaset z ulubionymi bajkami z dzieciństwa, i nie tylko. Czy to wyrzucę? Nie. Dlaczego? Znowu: SENTYMENT.  Sentyment zawsze jest dobrą wymówką, przy niechęci wyrzucenia czegoś na śmieci, albo oddania dalej. Przynajmniej moją.

Dziś oglądam dużo filmów – tak nowości, jak i klasyków, których wciąż mam do odrobienia całkiem sporo – ale do kina chodzę już rzadziej. Odstraszają mnie ceny biletów, które wciąż wydają mi się wyższe i wyższe; niedługo dojdzie do sytuacji, że typowa polska rodzina stanie przed dylematem „albo idziemy do kina, albo jemy w kolejnym tygodniu”. Odstraszają mnie reklamy, które czasem trwają tyle, ile 1/3 filmu. Ale przede wszystkim odstraszają mnie ludzie, którzy nie chodzą do kina na film, ale chodzą do kina i kropka. Kino, miejsce spotkań towarzyskich i pogaduch, dobre jak każde inne? NIE. Przekleństwo tych czasów – kiedyś nie było opcji, że z co drugiego rzędu świecić będzie do mnie (zawsze siadam na górze) logo facebooka z czyjegoś telefonu, albo że ludzie będą dookoła smrodzić tym, czym pewnie można byłoby się najeść (taniej) w restauracji. Do końca życia będę pamiętać rozbrajający tekst gościa, który, obserwując ludzi wnoszących na salę MNÓSTWO ŻARCIA, skwitował sytuację słowami „Kurwa, ja kiedyś przyniosę bigos w słoiku i spytam, czy mogę odgrzać”. Mam nadzieję, że zrealizował zamiar.

Z jednej strony Kina nie znam - od tej drugiej, mianowicie. Czyż nie każdy chciał w pewnym momencie zagrać w filmie, stanąć przed kamerą, zdobyć sławę, wykazać się umiejętnościami, udzielać wywiadów, i wiele więcej? Nieraz wyobrażałem sobie (chyba za dużo sobie wyobrażam) siebie samego; albo przed, albo za kamerą, albo nawet jako scenarzystę, w każdym razie TAM, na planie, otoczony całym tym zgiełkiem, tą atmosferą, która, mam nadzieję, byłaby dokładnie taka, jak widzę ją w myślach. Choć mam wrażenie, że rzeczywistość mogłaby się okazać trochę bardziej rozczarowująca, niż mi się wydaje, to co mi tam, może kiedyś sprawdzę, tymczasem będę szukać najlepszego, co kino ma – dla widza – do zaoferowania.


Tylko wróć, Światowidzie z lat 90. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz