wtorek, 23 września 2014

o dziesięciu ważnych filmach



Poprzedni wpis zakończyłem zdaniem „Mam wrażenie, że kolejny wpis będzie o pewnych dziesięciu filmach.”. Tak oto słowo staje się innym słowem, a ja zabieram się do wypisania listy dziesięciu tytułów, które z jakichś powodów zostawiły w mojej pamięci duży ślad i które zawsze mogę na jednym wydechu wyrecytować, kiedy ktoś pyta mnie o moje ulubione filmy. Wszystko to znane dzieła, tak myślę, aczkolwiek większości z nich daleko do wakacyjnych hitów za miliony dolarów, które to jeszcze więcej dolarów zysków przynoszą, bez większego znaczenia czy rzeczywiście są tego warte. Przejdźmy do konkretów.

Kolejność oczywiście losowa.

THE LORD OF THE RINGS: THE FELLOWSHIP OF THE RING.

Pomimo tego, co napisałem na wstępie, to właśnie od jednego z tych „droższych” filmów rozpocznę moją wyliczankę. Nie pamiętam, czy literacki pierwowzór Władcy Pierścieni chciałem przeczytać jeszcze przed filmem, czy już po, w każdym razie do pewnego momentu proza Tolkiena wchodziła mi dość opornie, co mogło być też poniekąd spowodowane kiepskim polskim tłumaczeniem wydania, które ówcześnie miałem w rękach – takim, w którym spolszczano niepotrzebnie nazwy własne, co bardzo raziło podczas czytania. W każdym razie za którymś razem (i mając inne wydanie) całkowicie wciągnąłem się w ten świat, styl Tolkiena mnie zachwycił, a ja sam wpadłem w podziw nad potęgą jego wyobraźni. No, ale tyle, jeśli chodzi o wspominki z czytania, bo o tym mógłbym też się rozpisać (czyżby kolejna notka?); przejdźmy do samej ekranizacji.

Pierwszy seans zaliczyłem na TVN, więc wiadomo, lektor i reklamy wydłużające już i tak bardzo długi film. Mimo to kilkunastoletni ja zaliczył opad szczęki, gdy ujrzał, jak wygląda Śródziemie, jak prezentują się postacie na ekranie, jak wspaniała muzyka dobiega z głośników. Film przyspieszył mi bicie serca, zaangażował całkowicie, przejął i wzruszył, a myślę, że to tylko część z całego spektrum emocji, jakie wtedy poczułem. Fantastyczne poczucie przygody, rewelacyjnie rozpisane i obsadzone postacie, wreszcie prawdziwa magia kina, która unosi się nad każdym centymetrem taśmy filmowej. Od tamtej pory pierwszą część trylogii oglądałem kilka razy i każdorazowo jestem tak samo oczarowany tym, co zaprezentował nam Jackson i spółka. Muzyka, o której wspomniałem, to jeden z najlepszych soundtracków, z jakimi się spotkałem - z utworem Breaking of the Fellowship na czele, jak ten utwór na mnie działa, to historia. Kolejne części, choć również świetne, nie są według mnie takim ideałem, jak pierwsza z nich – już o Hobbitach nie wspominając, bo te oglądam bez większego zaangażowania, ot, fajny blockbuster. Nad Drużyną­ – niezmiennie zachwyt.  

FINDING NEVERLAND.

W Polsce znany jako Marzyciel. Niby tytuł pasujący do filmu, ale jednak zatracający niejako dwojakie znaczenie oryginału. No mniejsza. Tak się złożyło, że film z Deppem i Winslet też pierwszy raz obejrzałem w telewizji, nawet nie wiem, czy nie przypadkiem, ale jak tak siadłem i zacząłem oglądać, to nie ruszyłem się sprzed telewizora ani na milimetr, póki się nie skończył. Cudowny, ciepły film o sile wyobraźni, choć nie tylko o tym, w każdym razie na pewno bardzo wartościowy. Historia o przyjaźni autora Piotrusia Pana z pewną rodziną urzeka przede wszystkim niezwykle naturalnym i prawdziwym ukazaniem relacji obu stron, w czym duża zasługa aktorów (Winslet bardzo szanuję jako aktorkę, natomiast oglądanie Deppa bez twarzy pomalowanej czymś dziwnym to miła odmiana), ale jest też dziełem BARDZO inspirującym, zwłaszcza dla tych, którzy – no właśnie – czerpią przyjemność z pisania. Głównie dzięki temu znalazł się na tej liście. Także i przy okazji tej pozycji muszę wspomnieć o muzyce ją ilustrującej, nie tylko dlatego, że jest zwyczajnie śliczna i urocza, ale także z tego powodu, że jej autorem jest Polak, Jan A.P. Kaczmarek, który został zresztą za swoją pracę nagrodzony Oscarem. Słusznie, bo dzięki jego muzyce wiele scen nabiera dodatkowej magii, której i w tym filmie zresztą całkiem dużo.

12 ANGRY MEN.

Cofamy się niemal 60 lat w przeszłość, by przyjrzeć się dziełu Sidneya Lumeta z 1957. Film dziejący się praktycznie w jednym pomieszczeniu; tak naprawdę jest to rozmowa tocząca się między dwunastoma tytułowymi mężczyznami, którzy tworzą ławę przysięgłych i mają rozstrzygnąć, czy oskarżony jest winny, czy też nie. Punkt wyjściowy jest dokładnie tak prosty, na jaki brzmi, ale JAK TO SIĘ OGLĄDA. Niesamowite, jak wciągający może być film zupełnie oparty na dialogach, jak porywające może stać się oglądanie konfrontacji dwunastu odmiennych charakterów, z których każdy wnosi coś do historii i nie jest zbędnym zapychaczem miejsca. Fascynujące studium odmiennych podejść do jednego problemu. Scenariusz powstał jako sztuka, najpierw w teatrze telewizji, a potem w teatrze stricte, i rzeczywiście, ma się podczas oglądania poczucie, jakby siedziało się bezpośrednio przed sceną i podziwiało wybitne przedstawienia. A że ja lubię teatr, to tym bardziej na plus. Wspaniały film, który zrobił na mnie olbrzymie wrażenie i kazał się zastanowić „czemu ja nie widziałem tego wcześniej”.

GARDEN STATE.

Debiut reżyserski Zacha Braffa, którego szersze grono kojarzy pewnie z głównej roli w, bardzo dobrym skądinąd, serialu Scrubs. Historia o zmagającym się z depresją facecie, który po wielu latach wraca w rodzinne strony - do Garden State właśnie – i spotyka tam całe mnóstwo znajomych z młodości, a przy okazji przerywa milczenie, które panowało między nim a jego własnym ojcem. No i, oczywiście, poznaje pewną dziewczynę. Bardzo specyficzny film, który chyba trzeba poczuć, bo puszczałem go już kilku osobom i reakcje były dość mieszane. Nie zmienia to jednak faktu, że jest to naprawdę sprawnie napisany (także przez Braffa) film, mogący się poszczycić kilkoma BARDZO dobrym dialogami, a sam motyw powrotu po latach jest sam w sobie świetnym punktem wyjściowym. Jeśli chodzi o powód, dla którego znalazł się na mojej liście, to w sumie ciężko mi go sprecyzować w jednym zdaniu, ot, obejrzałem Garden State kiedyś w nocy i pomyślałem że gdybym mógł, to też chciałbym zrobić taki film. Z tak dobrym soundtrackiem. Z Natalie Portman w głównej roli żeńskiej. Z tak wspaniałą sceną, jak ta ze zdjęcia. Poruszający podobne tematy. Taki prawdziwy, choć nieco absurdalny, co w sumie się nie wyklucza. Rzeczywistość potrafi być dużo bardziej absurdalna niż kino. 

PULP FICTION.

Chyba nie trzeba nikomu przedstawiać. Chciałem tutaj napisać, że w sumie nie wiem, czy to mój ulubiony film Tarantino, ale przypomniałem sobie fajne zdanie, że wybranie ulubionego filmu tego reżysera to jak wskazanie ulubionego dziecka. Wobec tego nie napiszę, bo na liście i tak go wstawiam, nie tylko za to, że jest doskonały, ale też dlatego, że to pierwszy film QT, który obejrzałem. Co ciekawe, doceniłem go dopiero za drugim obejrzeniem (dzień po pierwszym). Nawet nie wiem, co mogę napisać odkrywczego o tym dziele. Że ma niesamowity scenariusz i postacie? Wiadomo. Że niektóre sceny to absolutny klasyk i trudno je wyrzucić z pamięci? Oczywiście. Że pomimo tego, że trwa ponad dwie godziny, to zlatuje w okamgnieniu? Taaak. Fenomen, wydaje mi się, że za każdym seansem można w tym filmie odkryć coś nowego. Wystarczy.

BEFORE SUNRISE/BEFORE SUNSET/BEFORE MIDNIGHT.

Wiem, to trzy filmy. Nie umiałbym jednak wybrać jednego do umieszczenia tu, tym bardziej, że wszystkie są tak samo ważne, jeśli chodzi o losy głównych bohaterów – Jessego i Celine, bezbłędnie odgrywanych przez Ethana Hawke i Julie Delpy. Każdy kolejny film z trylogii dzieje się 9 lat po poprzednim, i dokładnie po tylu latach był kręcony przez tą samą ekipę. Fabuła? Fabuła polega na tym, że w każdym filmie Jesse i Celine rozmawiają. Na różne tematy, w zależności od części. To kolejne oparte na dialogach filmy w tym zestawieniu, a są to dialogi tak mądre, tak soczyste, i tak boleśnie prawdziwe niekiedy, że rozmowy głównych bohaterów chłonie się wręcz, i smakuje niczym najlepsze wino. Oglądając spacery tej dwójki miałem nieraz złudzenie jakbym sam w nich uczestniczył i, posługując się kamerą jako „oczami”, na bieżąco analizował to, co mówią, czasami tylko gorąco się w myślach zgadzając z którąś z tej dwójki. Delpy i Hawke mają taką chemię, że aż ciężko uwierzyć, że naprawdę nie są parą, a grają tak naturalnie, jakby improwizowali – być może dlatego, że w części drugiej i trzeciej byli współautorami scenariusza. Znakomitość. Obowiązkowo.

(500) DAYS OF SUMMER.

Kolejna tzw. życiówka w zestawie. Film reklamowany jako komedia romantyczna, co moim zdaniem jest dla niego nieco krzywdzące, jako że do typowego kom-romowego schematu mu daleko - zresztą sam narrator wspomina na początku, że choć jest to historia o chłopaku, który spotyka dziewczynę, to NIE JEST to historia miłosna. Świetny, świeży, oryginalny film, który wziął z zaskoczenia chyba zarówno widzów, jak i mnie samego, bo nie spodziewałem się przed obejrzeniem, że to będzie aż TAK dobre. Fabuła skacząca dowolnie po tytułowych 500 dniach pozwala spojrzeć widzowi na związek dwójki głównych bohaterów z zupełnie nowej perspektywy niż w "tradycyjnych" filmach i skontrastować początkowe jego etapy z tym, co następuje po jakimś czasie, a nie będzie dużym spoilerem jeśli napiszę, że następuje rozstanie. Jako widzowie mamy więc okazję przeanalizować CO do niego doprowadziło i rozważyć, czy można było tej sytuacji zapobiec, a także przemyśleć zachowanie obu stron tej relacji. Maksymalnie urocze sceny z pierwszych tygodni związku przeplatają się z gorzkimi migawkami z dni późniejszych i uderzającymi prawdziwością dialogami (a ja dobre dialogi bardzo w filmach cenię, jeśli nie zauważyliście!). Joseph Gordon-Levitt i Zooey Deschanel (ach!) mają świetną chemię i w swoje postacie wchodzą z niesamowitą naturalnością. Dodać do tego KAPITALNY soundtrack (z The Smiths na liście!) i jedną maksymalnie kopiącą w ryj scenę - czekajcie, aż ekran podzieli się na dwie części - w rezultacie mamy film, do którego mogę wracać regularnie i zawsze będę kiwać z uznaniem głową nad tym, jak świetnie udało się reżyserowi ukazać w półtorej godziny tak zawiłą w gruncie rzeczy relację. Brawo.

LOST IN TRANSLATION.

Pierwszy raz zetknąłem się z tym filmem w autokarze sunącym po Egipcie. Telewizor był trochę mały i trochę daleko, więc w sumie nie do końca widziałem, co się dzieje, ale zainteresowałem się na tyle, że sięgnąłem po niego sam, jakiś czas później. Pokochałem od pierwszego obejrzenia w całości. Coppoli udała się nie lada sztuka, bo niezwykle sugestywnie ukazała kilka rzeczy jednocześnie – zagubienie w zupełnie obcym miejscu, ogólne życiowe osamotnienie, wreszcie relację między dwójką głównych bohaterów, niby obcych dla siebie, a jednak rozumiejących się doskonale w konkretnej sytuacji – i nie tylko w niej – tak, jakby znali się całe życie. Zero w tym fałszu i przekłamania. Znowu – życiowe. Końcówka zawsze sprawia, że mam gulę w gardle. Poza tym jest to po prostu ślicznie nakręcony film, snuj trochę, ale ile w tym klimatu, szczególnie jeśli chodzi o warstwę audiowizualną. No i ma Scarlett J. i Billa M., których uwielbiam oddanie od czasu pierwszego seansu. Szczególnie tą pierwszą. Trudno mi Lost in Translation określić jednym słowem. W każdym razie wielbię.

THE LION KING.

Nudne już robi się moje pisanie o Królu Lwie, no ale nie mogę nie umieścić go na takiej liście. Jeśli ktoś śledził moją, hm, internetową twórczość literacką, to pewnie kojarzy historię o pirackiej kasecie z tą animacją, którą mój ojciec przytachał swego czasu do domu, i która już od początku nie zachwycała ani jakością obrazu, ani dźwięku. Oczywiście mały Łukasz jeszcze wtedy nie był HD-dziwką i nie musiał widzieć porów na skórze aktorów, żeby w pełni cieszyć się filmem (to chyba jakaś taka obronna reakcja na słaby wzrok, pff), w dodatku w Królu nie ma nawet żadnych aktorów, więc nic nie stało na przeszkodzie, żebym jeszcze gorzej doprawiał tę taśmę oglądając ją codziennie. W sumie mam ją do dzisiaj, ale niech już spoczywa w spokoju. Tak czy inaczej Król Lew to chyba pierwsze tak duże emocje, które przeżyłem na filmie (antylopy, Mufasa, tato, chodźmy, ekhm, chlip), to pierwszy zachwyt nad filmową muzyką, to jeden z symboli dzieciństwa, do którego od 20 lat co jakiś czas wracam i do którego moja sympatia nigdy nie spadła i nie spadnie. Definicja sentymentu.

THE KID.

Przyznam, że jeśli chodzi o ostatnią pozycję na liście, to miałem nie lada problem, bo de facto wszystkie te najważniejsze filmy, które gdzieś tam głęboko w moim sercu siedzą, wymieniłem. Zrobiłem sam ze sobą burzę mózgu - który jeszcze z tych wszystkich filmów, do których zwyczajnie pałam sympatią, przedstawić w tej notce z mojej perspektywy? Po paruminutowych rozmyślaniach i przemyśleniach, czy wstawienie Titanica byłoby bardzo niemęskie (nie byłoby!), postawiłem na niespełna godzinny film Chaplina. Dlaczego? Po pierwsze, bo, wcale nie oryginalnie, uważam go za genialnego twórcę i krok milowy w dziejach kina. Po drugie, zwyczajnie lubię jego filmy i filmy nieme i/lub czarno-białe same w sobie. Brak kolorów jest na swój sposób bardzo klimatyczny i często owocuje doskonałymi kadrami. Po trzecie, Brzdąc pasuje mi do tego schematu filmów, które stawiają na emocje i relacje międzyludzkie, a jest o tyle wspaniały, że wszystkie te emocje przekazuje bez słów. Jakkolwiek cenię dobre dialogi, tak tutaj nawet nie są one potrzebne, bo Chaplin-aktor i Chaplin-reżyser wszystko potrafi pokazać gestem, wzrokiem, a wtóruje mu Jackie Coogan jako tytułowe dziecko, które jest tak prawdziwe w swoich uczuciach, jak tylko – no właśnie – dziecko być może. Piękny, wzruszający film, a duet Włóczęga-brzdąc jest po prostu ikoniczny. Gdy niedługo przed śmiercią podstarzały Chaplin odbierał honorowego Oscara, jedną z osób na widowni był dorosły Coogan, który patrzył na to, jak jego filmowego towarzysza sprzed 51 lat (!) kilkaset ludzi hołduje kilkunastuminutową salwą oklasków, i sam się do nich dołączał. TO jest dopiero emocjonalne.

 *

I tyle. Jak widzicie, i jak widzę sam, większość tych filmów skupią się głównie na relacjach międzyludzkich, na słowach, jakie między tymi ludźmi padają (lub nie), lecz także na pewnej dozie sentymentu, która się z nich wydziera; można zatem powiedzieć, że, co oczywiste, moja natura przejawia się nie tylko w piosenkach, które są dla mnie ważne, lecz także w dziełach kinematografii cenionych przeze mnie. Cóż mogę więcej powiedzieć – jeśli dotrwaliście do tego momentu, to doczekaliście się chwili, w której polecę wam którykolwiek film z tej listy, którego nie mieliście jeszcze okazji obejrzeć. Zatem polecam. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz