Układanie
rankingów nie jest moją mocną stroną. Nigdy nie mogę się zdecydować jak
sprawiedliwie poukładać rzeczy, które biorę pod ocenę, czy dana pozycja
bardziej zasługuje by być, dajmy na to, na szóstym, czy na siódmym miejscu.
Stąd też pomysł na ten wpis jest trochę przewrotny. Pomyślałem jednak, wracając
dziś z pracy i jak zwykle izolując się od świata słuchawkami wypełniającymi
moje uszy muzyką (bezpieczeństwo przede wszystkim), że jeśli chodzi o muzykę
właśnie, to jest ona w pewnym momencie tak samo ważna, jak wspomnienia. Mało,
czasami to właściwie muzyka sama w sobie definiuje wspomnienie, bo chyba każdy
ma takie utwory, które nierozerwalnie kojarzą mu się z danym wydarzeniem w
życiu, czy to radosnym, czy wręcz przeciwnie. Pytanie, z którym częściej. A
skoro i tak nie robię tu nic innego jak wieczne przelewanie na klawiaturę
własnych refleksji, ewentualnie narzekań (też pytanie, czego częściej), to mogę
się również podzielić listą dziesięciu piosenek, które na dzień dzisiejszy
uważam za, w pewnym stopniu, dla siebie ważne – czy to dlatego, że z czymś mi
się kojarzą, czy po prostu za to, jak oddziałują na moją osobę.
A
jako że nie umiem układać rankingów, kolejność będzie losowa. Po najechaniu na tytuł możecie otworzyć dany utwór.
Dokładnie
w tej wersji, do której zamieściłem odnośnik. Ten utwór nie kojarzy mi się z
niczym konkretnie, nie wydarzyło się nic szczególnego, gdy przygrywał w tle,
ale nigdy nie zapomnę, jak piorunujące wrażenie zrobiła na mnie (i robi do
dziś!) ta wersja koncertowa. Lubię Rice’a za pewną dozę wrażliwości, którą
ujmuje w studyjnych wersjach swoich utworów, tu natomiast zmienia się w faceta,
który muzyką wyraża coś w rodzaju dzikiej pasji i szaleństwa, bez cienia
fałszu, bo czuć dokładnie każdą jego emocję przekazaną słuchaczom za pomocą
dźwięków. Po drugiej stronie barykady stoi Lisa Hannigan, niepozorna, niemalże
nieśmiała, wspomagająca całą tą dzicz Rice’a przepięknie brzmiącym głosem, w
pełnej krasie rozbrzmiewającym na samym początku występu, ale nieniknącym wcale
w paszczy szaleństwa rozwijającego się później. Doskonały duet i wielki żal bierze,
że można o nim mówić jedynie w czasie przeszłym (choć żadne nie zawiesiło
muzycznej kariery, na szczęście). Występ bezbłędny pod każdym względem. Arcydzieło.
Niewyobrażalnie zazdroszczę ludziom, którzy widzieli to na żywo.
Do
Depeche Mode dojrzewałem dość długo. Pierwszy kontakt z ich muzyką
zagwarantował mi ojciec jeszcze w latach 90’, ale że wtedy byłem zbyt zajęty
słuchaniem Smerfnych Hitów, to nie doceniałem i nawet mówiłem, by wyłączał.
Świadomie słuchaniem Depeszów zająłem się wiele lat później i wkrótce
przerobiłem całą dyskografię, a utwór, o którym mam zamiar pisać, otwiera mój ulubiony
bodaj album brytyjskiej grupy – Songs of
Faith and Devotion z 1993 roku. I
tej piosenki nie dopasowuję do konkretnego wydarzenia. Uważam jednak, że ma w
sobie na tyle dużo pazura i pewnej agresji, iż idealnie nadaje się do słuchania
w momentach złości/ogólnego emocjonalnego rozstrojenia, a otwierający ją dźwięk
idealnie taki stan ducha oddaje. Tylko tyle i aż tyle. Ogólna dynamika utworu i
elektryzujący wokal Gahana dodatkowo potęgują tą ciekawą właściwość, z której,
stety/niestety, korzystam dosyć często. Oczywiście nie jest tak, że słucham I Feel You tylko wtedy, gdy jestem zły.
Wydaje się jednak, że w momentach złości utwór ten smakuje najlepiej.
Z
Oasis zetknąłem się jakieś dziesięć lat temu, w dość nietypowych
okolicznościach, jako że jedna z ich piosenek wykorzystana została jako
muzyczny podkład do fanowskiego filmu o serialu Lost, którego ówcześnie byłem
ogromnym fanem. Posłuchałem jedną płytę i zostawiłem, nie dlatego, że mi się
nie podobała, raczej z tego powodu, że w tamtych czasach słuchałem wszystkiego
co się dało, to i ciężko było mi się skupić na jednym zespole. Wracałem doń od
czasu do czasu, bywając u mnie w domu można było Oasis usłyszeć, i tak się
złożyło, że na studiach Don’t Look Back
in Anger stało się jednym z hitów popularnym w kręgu moich znajomych, nawet
jeśli skład ekipy na przestrzeni lat nieco się zmienił. Dość powiedzieć, że
odśpiewanie refrenu tej piosenki stało się później dość stałym elementem każdej
większej imprezy, a sama piosenka trafiła na specjalnie przygotowaną na imprezy
playlistę. Tak więc gdy słyszę ten kawałek, czy to u siebie, czy gdzieś w
telewizji, to nie słyszę de facto Gallaghera, a głos mój i ludzi, z którymi
spędzałem na studiach czas, i z którymi wydzierałem się z tą piosenką
wniebogłosy.
Sytuacja
jest tu bardzo podobna do tej wyżej, z tą różnicą, że o ile imprezę bez Oasis
dało się jakoś przeprowadzić, tak Jolka,
Jolka była od któregoś momentu NIEZBĘDNYM elementem każdej jednej większej
popijawy. Wyobraźcie sobie młodych, nie do końca trzeźwych ludzi, którzy, trzymając
się za ramiona i bujając w lewo i prawo wyją, bo ciężko to nazwać śpiewaniem, „Eeemiiigrowałem” – to właśnie byliśmy
my. Jolka jest więc reliktem tych nie
tak dawnych czasów, które, nie ukrywajmy, z wielu powodów mają zerowe szanse na
powrót, ale ilość razy w których wyśpiewaliśmy CAŁY ten, wcale nie tak krótki,
utwór, na pewno nie byłaby policzalna na palcach i dwóch rąk. Ciężko teraz tego
słuchać, nie mając w pamięci towarzyskich spotkań z czasów studiów. A może to
ja jestem zbyt sentymentalny, nie wiem. W każdym razie tekst pamiętam do tej
pory, przy czym jest to jeden z najlepszych tekstów, jakie widziałem i
słyszałem w polskiej muzyce, a może i muzyce w ogóle.
Sposoby
na poznawanie nowych zespołów są różne; albo się je usłyszy w radiu, albo w
jakimś muzycznym programie, albo, jak to najczęściej bywa w moim przypadku, w
filmie/serialu. Właśnie w ten ostatni sposób poznałem Noah and the Whale.
Wysłuchanie jednej piosenki szybko przerodziło się w zapoznanie z całą resztą
ich twórczości i tak oto z głośników moich wylało się pewnego wieczoru The First Days of Spring. Od samego
początku da się poznać, że nie jest to utwór z natury wesoły, czuć w nim
nostalgię, refleksję i takie jakieś, hm, rozliczanie się z sobą (for I do believe that everyone has one chance
to fuck up their lives), i w tym właśnie jego siła. To kolejny utwór, który
zrobił na mnie potężne wrażenie już za pierwszym przesłuchaniem – jak piosenka
wywołuje ciarki, to znaczy, że naprawdę dobrze trafia w emocje, a
instrumentalna końcówka tej konkretnej rozwala mnie od środka za każdym razem,
gdy ją słucham. Chyba po prostu uderza w odpowiednie „struny” mojej osoby. Do
reszty kawałków zespołu w sumie nie wracam, ale ten uwielbiam posłuchać leżąc
wieczorem w pokoju przy zapalonej lampce.
Bardzo
lubię Arcade Fire. Żadna z ich płyt nie schodzi poniżej pewnego, świetnego
poziomu, a niektóre go nawet przewyższają, z całą pewnością mogę więc
stwierdzić, że to jeden z moich ulubionych zespołów. Postanowiłem napisać o Wake Up, chyba dlatego, że tak naprawdę
to właśnie od tej piosenki przygodę z Arcade Fire w ogóle rozpocząłem, a
usłyszałem ją… w kinie, jako muzyczne tło do zwiastunu filmu Where The Wild Things Are, do którego
pasowała znakomicie i wydawała mi się tak fantastycznie optymistyczna, tak
pozytywna, że musiałem czym prędzej ją odszukać. Słuchając jej nawet po tych
pięciu bodaj latach, nadal mam do niej tak samo ciepły stosunek jak w chwili
jej odkrycia. Tak jak przeważająca ilość piosenek z tego wpisu jest związana z
pewną nostalgią czy sentymentem, tak Wake
Up kojarzy mi się z przeżywaniem pewnej przygody, z wolnością, z tymi
chwilami, w których człowiek czuje się naprawdę szczęśliwy. Jakbym znowu był
dzieckiem. Warto też wspomnieć, że lubię ją wciąż tak samo pomimo faktu, że od
długiego czasu mam ją ustawioną jako budzik. A to już coś.
Yeasayer
to kolejne ciekawe odkrycie sprzed paru lat, zespół, w którym zakochałem się od
pierwszego odsłuchania i swego czasu długie godziny spędziłem na
przesłuchiwaniu kolejnych płyt raz po razie. Piosenka, którą wymieniłem, nie
pochodzi akurat z żadnej studyjnego albumu grupy, a jest nagraniem stworzonym
na potrzeby jakiejś kompilacyjnej płyty wydanej w celach charytatywnych. Tightrope kojarzy mi się z rokiem 2011,
jakkolwiek dziwne to skojarzenie, ale to właśnie wtedy słuchałem jej
najczęściej, wtedy też śpiewałem ją pod nosem za każdym razem, kiedy miałem
okazję, i jak wracam myślami do wydarzeń z tamtego czasu – głównie z okresu
wiosennego – to właśnie ten utwór towarzyszy mi jako soundtrack tych
retrospekcji. Jeśli natomiast chodzi o same walory muzyczne Tightrope to zapewniam, że świetnie się
słucha tej piosenki w pociągu, wpatrując się przez okno w pola. A jak jeszcze
do tego zachodzi słońce, to już w ogóle bajka. Taki kawałek.
Nie
wiem, czy w przyszłości jeszcze będę umieszczał tę piosenkę na podobnych
listach, w każdym razie na dzień dzisiejszy czuję, że powinna się tu znaleźć.
Wbrew pozorom nie dlatego, że znam ją z How I Met Your Mother, choć oczywiście
jestem twórcom serialu poniekąd wdzięczny za to, że dali mi okazję, bym ją
poznał (ale nie rekompensuje to tego, jak zakończyli serial, hehe). Powód jest
nieco inny. Nie wiem czy mieliście kiedyś moment, że siedzieliście w obcym
mieście, sami w pokoju, zastanawialiście się nad wydarzeniami ostatnich dni i
nad tym, co może przynieść przyszłość, i nagle, w pewnym momencie, naszła was
myśl że nie można liczyć jedynie na ślepy los, a wypadałoby wziąć sprawy w
swoje ręce i wreszcie podjąć jakieś kroki. No więc właśnie ja miałem taki
moment w zeszłym roku, a towarzyszyła mi w nim dokładnie ta piosenka. Od tamtej
pory traktuję ją jako taki fajny motywator i wracam do niej od czasu do czasu,
za każdym razem czując podobne, pozytywne kopnięcie. Szczególnie przy krótkiej solówce
w drugiej połowie piosenki.
Drive to był bardzo dobry film. Powolny, specyficzny, oszczędnie
zagrany, ale zrobiony z głową, tak, że to, co mogło znudzić, stało się magnesem
przyciągającym do ekranu. Kilka piosenek, które reżyser umieścił w filmie dość szybko
stało się pozycjami w pewnych kręgach kultowymi, ale o ile większość ludzi
zachwycała się utworami Nightcall i Real Hero, tak ja od samego początku
byłem powalony doskonałością Under Your
Spell. Już w chwili, gdy usłyszałem ją w – notabene – jednej z lepszych
scen filmu, to wiedziałem, że to tylko jeden z wielu razów, gdy popłynie z
moich głośników. Oszczędna, jeśli chodzi o warstwę tekstową, ale przy tym
bardzo ciekawa, brzmiąca niemal jak wyjęta z innej epoki, kapitalna, jeśli
chodzi o samą melodię. Gdybym miał okazję, to bym wsiadł w samochód (no, jakbym
już miał prawo jazdy) i pomknął w nieznane w jej rytmie. Miałem zresztą okazję
posłuchać jej podczas nocnej jazdy, i trzeba powiedzieć, że sprawdza się wtedy
doskonale.
And last
but not least…
To
musiało się tu znaleźć i wydaje mi się być idealną pozycją na zakończenie
wpisu. Całkiem niedawno pisałem o tej piosence na Facebooku, że uwielbiam ją
jak pierogi ruskie mojej mamy, co, podkreślam, jest komplementem bardzo mocnym.
To chyba najbardziej romantyczna piosenka (no dobra, jedna z), jaką miałem przyjemność posłuchać,
ze wspaniałym tekstem i równie wspaniałą melodią. Głos Morriseya pasuje
idealnie do wszystkich kawałków The Smiths, bez wątpienia, ale tu wydaje mi się
brzmieć najlepiej w historii, szczególnie, gdy śpiewa o przyjemności umierania
obok innej osoby, bo robi to tak, że mu zwyczajnie wierzę, chociaż nie wiem, do
kogo są te słowa kierowane. Niesamowita piosenka, przy której tworzeniu musiało
spłynąć naprawdę duże natchnienie. Cel: posłuchać ją na winylu. Popisałbym
więcej, ale tak naprawdę wystarczy się wsłuchać w jej dźwięki i słowa stają się
zbędne.
To
tyle. Nie wiem, czy jeszcze za rok ta lista będzie wyglądać tak samo, bo
przecież dużo się może zdarzyć i równie dużo wspomnień może się w mózgu
zakorzenić. Na dzień dzisiejszy całkiem przypadkowo lista dziesięciu piosenek
ważnych dla mnie to w większości utwory refleksyjne i nostalgiczne, bo smutne
to może za duże słowo, ale nie zmienia to faktu, że mogę na tej podstawie
wyciągnąć jakieś wnioski o swojej osobie, choć nie będzie to nic odkrywczego,
czego bym się po sobie nie spodziewał. W każdym razie dawno niczego mi się tak
dobrze nie pisało. Mam wrażenie, że kolejny wpis będzie o pewnych dziesięciu
filmach.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz