czwartek, 18 września 2014

o dziesięciu ważnych piosenkach


Układanie rankingów nie jest moją mocną stroną. Nigdy nie mogę się zdecydować jak sprawiedliwie poukładać rzeczy, które biorę pod ocenę, czy dana pozycja bardziej zasługuje by być, dajmy na to, na szóstym, czy na siódmym miejscu. Stąd też pomysł na ten wpis jest trochę przewrotny. Pomyślałem jednak, wracając dziś z pracy i jak zwykle izolując się od świata słuchawkami wypełniającymi moje uszy muzyką (bezpieczeństwo przede wszystkim), że jeśli chodzi o muzykę właśnie, to jest ona w pewnym momencie tak samo ważna, jak wspomnienia. Mało, czasami to właściwie muzyka sama w sobie definiuje wspomnienie, bo chyba każdy ma takie utwory, które nierozerwalnie kojarzą mu się z danym wydarzeniem w życiu, czy to radosnym, czy wręcz przeciwnie. Pytanie, z którym częściej. A skoro i tak nie robię tu nic innego jak wieczne przelewanie na klawiaturę własnych refleksji, ewentualnie narzekań (też pytanie, czego częściej), to mogę się również podzielić listą dziesięciu piosenek, które na dzień dzisiejszy uważam za, w pewnym stopniu, dla siebie ważne – czy to dlatego, że z czymś mi się kojarzą, czy po prostu za to, jak oddziałują na moją osobę.

A jako że nie umiem układać rankingów, kolejność będzie losowa. Po najechaniu na tytuł możecie otworzyć dany utwór. 

Dokładnie w tej wersji, do której zamieściłem odnośnik. Ten utwór nie kojarzy mi się z niczym konkretnie, nie wydarzyło się nic szczególnego, gdy przygrywał w tle, ale nigdy nie zapomnę, jak piorunujące wrażenie zrobiła na mnie (i robi do dziś!) ta wersja koncertowa. Lubię Rice’a za pewną dozę wrażliwości, którą ujmuje w studyjnych wersjach swoich utworów, tu natomiast zmienia się w faceta, który muzyką wyraża coś w rodzaju dzikiej pasji i szaleństwa, bez cienia fałszu, bo czuć dokładnie każdą jego emocję przekazaną słuchaczom za pomocą dźwięków. Po drugiej stronie barykady stoi Lisa Hannigan, niepozorna, niemalże nieśmiała, wspomagająca całą tą dzicz Rice’a przepięknie brzmiącym głosem, w pełnej krasie rozbrzmiewającym na samym początku występu, ale nieniknącym wcale w paszczy szaleństwa rozwijającego się później. Doskonały duet i wielki żal bierze, że można o nim mówić jedynie w czasie przeszłym (choć żadne nie zawiesiło muzycznej kariery, na szczęście). Występ bezbłędny pod każdym względem. Arcydzieło. Niewyobrażalnie zazdroszczę ludziom, którzy widzieli to na żywo.

Do Depeche Mode dojrzewałem dość długo. Pierwszy kontakt z ich muzyką zagwarantował mi ojciec jeszcze w latach 90’, ale że wtedy byłem zbyt zajęty słuchaniem Smerfnych Hitów, to nie doceniałem i nawet mówiłem, by wyłączał. Świadomie słuchaniem Depeszów zająłem się wiele lat później i wkrótce przerobiłem całą dyskografię, a utwór, o którym mam zamiar pisać, otwiera mój ulubiony bodaj album brytyjskiej grupy – Songs of Faith and Devotion z 1993 roku. I tej piosenki nie dopasowuję do konkretnego wydarzenia. Uważam jednak, że ma w sobie na tyle dużo pazura i pewnej agresji, iż idealnie nadaje się do słuchania w momentach złości/ogólnego emocjonalnego rozstrojenia, a otwierający ją dźwięk idealnie taki stan ducha oddaje. Tylko tyle i aż tyle. Ogólna dynamika utworu i elektryzujący wokal Gahana dodatkowo potęgują tą ciekawą właściwość, z której, stety/niestety, korzystam dosyć często. Oczywiście nie jest tak, że słucham I Feel You tylko wtedy, gdy jestem zły. Wydaje się jednak, że w momentach złości utwór ten smakuje najlepiej.

Z Oasis zetknąłem się jakieś dziesięć lat temu, w dość nietypowych okolicznościach, jako że jedna z ich piosenek wykorzystana została jako muzyczny podkład do fanowskiego filmu o serialu Lost, którego ówcześnie byłem ogromnym fanem. Posłuchałem jedną płytę i zostawiłem, nie dlatego, że mi się nie podobała, raczej z tego powodu, że w tamtych czasach słuchałem wszystkiego co się dało, to i ciężko było mi się skupić na jednym zespole. Wracałem doń od czasu do czasu, bywając u mnie w domu można było Oasis usłyszeć, i tak się złożyło, że na studiach Don’t Look Back in Anger stało się jednym z hitów popularnym w kręgu moich znajomych, nawet jeśli skład ekipy na przestrzeni lat nieco się zmienił. Dość powiedzieć, że odśpiewanie refrenu tej piosenki stało się później dość stałym elementem każdej większej imprezy, a sama piosenka trafiła na specjalnie przygotowaną na imprezy playlistę. Tak więc gdy słyszę ten kawałek, czy to u siebie, czy gdzieś w telewizji, to nie słyszę de facto Gallaghera, a głos mój i ludzi, z którymi spędzałem na studiach czas, i z którymi wydzierałem się z tą piosenką wniebogłosy.

Sytuacja jest tu bardzo podobna do tej wyżej, z tą różnicą, że o ile imprezę bez Oasis dało się jakoś przeprowadzić, tak Jolka, Jolka była od któregoś momentu NIEZBĘDNYM elementem każdej jednej większej popijawy. Wyobraźcie sobie młodych, nie do końca trzeźwych ludzi, którzy, trzymając się za ramiona i bujając w lewo i prawo wyją, bo ciężko to nazwać śpiewaniem, „Eeemiiigrowałem” – to właśnie byliśmy my. Jolka jest więc reliktem tych nie tak dawnych czasów, które, nie ukrywajmy, z wielu powodów mają zerowe szanse na powrót, ale ilość razy w których wyśpiewaliśmy CAŁY ten, wcale nie tak krótki, utwór, na pewno nie byłaby policzalna na palcach i dwóch rąk. Ciężko teraz tego słuchać, nie mając w pamięci towarzyskich spotkań z czasów studiów. A może to ja jestem zbyt sentymentalny, nie wiem. W każdym razie tekst pamiętam do tej pory, przy czym jest to jeden z najlepszych tekstów, jakie widziałem i słyszałem w polskiej muzyce, a może i muzyce w ogóle.

Sposoby na poznawanie nowych zespołów są różne; albo się je usłyszy w radiu, albo w jakimś muzycznym programie, albo, jak to najczęściej bywa w moim przypadku, w filmie/serialu. Właśnie w ten ostatni sposób poznałem Noah and the Whale. Wysłuchanie jednej piosenki szybko przerodziło się w zapoznanie z całą resztą ich twórczości i tak oto z głośników moich wylało się pewnego wieczoru The First Days of Spring. Od samego początku da się poznać, że nie jest to utwór z natury wesoły, czuć w nim nostalgię, refleksję i takie jakieś, hm, rozliczanie się z sobą (for I do believe that everyone has one chance to fuck up their lives), i w tym właśnie jego siła. To kolejny utwór, który zrobił na mnie potężne wrażenie już za pierwszym przesłuchaniem – jak piosenka wywołuje ciarki, to znaczy, że naprawdę dobrze trafia w emocje, a instrumentalna końcówka tej konkretnej rozwala mnie od środka za każdym razem, gdy ją słucham. Chyba po prostu uderza w odpowiednie „struny” mojej osoby. Do reszty kawałków zespołu w sumie nie wracam, ale ten uwielbiam posłuchać leżąc wieczorem w pokoju przy zapalonej lampce.

Bardzo lubię Arcade Fire. Żadna z ich płyt nie schodzi poniżej pewnego, świetnego poziomu, a niektóre go nawet przewyższają, z całą pewnością mogę więc stwierdzić, że to jeden z moich ulubionych zespołów. Postanowiłem napisać o Wake Up, chyba dlatego, że tak naprawdę to właśnie od tej piosenki przygodę z Arcade Fire w ogóle rozpocząłem, a usłyszałem ją… w kinie, jako muzyczne tło do zwiastunu filmu Where The Wild Things Are, do którego pasowała znakomicie i wydawała mi się tak fantastycznie optymistyczna, tak pozytywna, że musiałem czym prędzej ją odszukać. Słuchając jej nawet po tych pięciu bodaj latach, nadal mam do niej tak samo ciepły stosunek jak w chwili jej odkrycia. Tak jak przeważająca ilość piosenek z tego wpisu jest związana z pewną nostalgią czy sentymentem, tak Wake Up kojarzy mi się z przeżywaniem pewnej przygody, z wolnością, z tymi chwilami, w których człowiek czuje się naprawdę szczęśliwy. Jakbym znowu był dzieckiem. Warto też wspomnieć, że lubię ją wciąż tak samo pomimo faktu, że od długiego czasu mam ją ustawioną jako budzik. A to już coś.

Yeasayer to kolejne ciekawe odkrycie sprzed paru lat, zespół, w którym zakochałem się od pierwszego odsłuchania i swego czasu długie godziny spędziłem na przesłuchiwaniu kolejnych płyt raz po razie. Piosenka, którą wymieniłem, nie pochodzi akurat z żadnej studyjnego albumu grupy, a jest nagraniem stworzonym na potrzeby jakiejś kompilacyjnej płyty wydanej w celach charytatywnych. Tightrope kojarzy mi się z rokiem 2011, jakkolwiek dziwne to skojarzenie, ale to właśnie wtedy słuchałem jej najczęściej, wtedy też śpiewałem ją pod nosem za każdym razem, kiedy miałem okazję, i jak wracam myślami do wydarzeń z tamtego czasu – głównie z okresu wiosennego – to właśnie ten utwór towarzyszy mi jako soundtrack tych retrospekcji. Jeśli natomiast chodzi o same walory muzyczne Tightrope to zapewniam, że świetnie się słucha tej piosenki w pociągu, wpatrując się przez okno w pola. A jak jeszcze do tego zachodzi słońce, to już w ogóle bajka. Taki kawałek.

Nie wiem, czy w przyszłości jeszcze będę umieszczał tę piosenkę na podobnych listach, w każdym razie na dzień dzisiejszy czuję, że powinna się tu znaleźć. Wbrew pozorom nie dlatego, że znam ją z How I Met Your Mother, choć oczywiście jestem twórcom serialu poniekąd wdzięczny za to, że dali mi okazję, bym ją poznał (ale nie rekompensuje to tego, jak zakończyli serial, hehe). Powód jest nieco inny. Nie wiem czy mieliście kiedyś moment, że siedzieliście w obcym mieście, sami w pokoju, zastanawialiście się nad wydarzeniami ostatnich dni i nad tym, co może przynieść przyszłość, i nagle, w pewnym momencie, naszła was myśl że nie można liczyć jedynie na ślepy los, a wypadałoby wziąć sprawy w swoje ręce i wreszcie podjąć jakieś kroki. No więc właśnie ja miałem taki moment w zeszłym roku, a towarzyszyła mi w nim dokładnie ta piosenka. Od tamtej pory traktuję ją jako taki fajny motywator i wracam do niej od czasu do czasu, za każdym razem czując podobne, pozytywne kopnięcie. Szczególnie przy krótkiej solówce w drugiej połowie piosenki.

Drive to był bardzo dobry film. Powolny, specyficzny, oszczędnie zagrany, ale zrobiony z głową, tak, że to, co mogło znudzić, stało się magnesem przyciągającym do ekranu. Kilka piosenek, które reżyser umieścił w filmie dość szybko stało się pozycjami w pewnych kręgach kultowymi, ale o ile większość ludzi zachwycała się utworami Nightcall i Real Hero, tak ja od samego początku byłem powalony doskonałością Under Your Spell. Już w chwili, gdy usłyszałem ją w – notabene – jednej z lepszych scen filmu, to wiedziałem, że to tylko jeden z wielu razów, gdy popłynie z moich głośników. Oszczędna, jeśli chodzi o warstwę tekstową, ale przy tym bardzo ciekawa, brzmiąca niemal jak wyjęta z innej epoki, kapitalna, jeśli chodzi o samą melodię. Gdybym miał okazję, to bym wsiadł w samochód (no, jakbym już miał prawo jazdy) i pomknął w nieznane w jej rytmie. Miałem zresztą okazję posłuchać jej podczas nocnej jazdy, i trzeba powiedzieć, że sprawdza się wtedy doskonale.

And last but not least…

To musiało się tu znaleźć i wydaje mi się być idealną pozycją na zakończenie wpisu. Całkiem niedawno pisałem o tej piosence na Facebooku, że uwielbiam ją jak pierogi ruskie mojej mamy, co, podkreślam, jest komplementem bardzo mocnym. To chyba najbardziej romantyczna piosenka (no dobra, jedna z), jaką miałem przyjemność posłuchać, ze wspaniałym tekstem i równie wspaniałą melodią. Głos Morriseya pasuje idealnie do wszystkich kawałków The Smiths, bez wątpienia, ale tu wydaje mi się brzmieć najlepiej w historii, szczególnie, gdy śpiewa o przyjemności umierania obok innej osoby, bo robi to tak, że mu zwyczajnie wierzę, chociaż nie wiem, do kogo są te słowa kierowane. Niesamowita piosenka, przy której tworzeniu musiało spłynąć naprawdę duże natchnienie. Cel: posłuchać ją na winylu. Popisałbym więcej, ale tak naprawdę wystarczy się wsłuchać w jej dźwięki i słowa stają się zbędne.

To tyle. Nie wiem, czy jeszcze za rok ta lista będzie wyglądać tak samo, bo przecież dużo się może zdarzyć i równie dużo wspomnień może się w mózgu zakorzenić. Na dzień dzisiejszy całkiem przypadkowo lista dziesięciu piosenek ważnych dla mnie to w większości utwory refleksyjne i nostalgiczne, bo smutne to może za duże słowo, ale nie zmienia to faktu, że mogę na tej podstawie wyciągnąć jakieś wnioski o swojej osobie, choć nie będzie to nic odkrywczego, czego bym się po sobie nie spodziewał. W każdym razie dawno niczego mi się tak dobrze nie pisało. Mam wrażenie, że kolejny wpis będzie o pewnych dziesięciu filmach.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz