Mały
chłopiec siedział w ciemnym pokoju i nieśmiało wychylał głowę na przedpokój.
Panująca wokół atmosfera była niepokojąca, nieco straszna wręcz, a wokół nie
znajdował się nikt, kto stanąłby w obronie chłopca. Z daleka dziecko widziało,
że malutki otwór w wizjerze nie przepuszcza światła; a więc na klatce panowała ciemność,
choć, gdyby się dalej zastanowić, dawało to tylko namiastkę bezpieczeństwa.
Chłopiec bezskutecznie próbował ruszyć się z miejsca. Pobiegłby, ale nogi odmawiały
mu posłuszeństwa. Chłopiec czekał więc bezczynnie i już wkrótce zaczął słyszeć
kroki. Przez wizjer wpadło światło. Światło przywołało chłopca do drzwi;
wreszcie był w stanie wstać, choć wydawało mu się, że jego swoboda poruszania
się ograniczona jest tylko do linii prostej prowadzącej wprost do celu. O
dziwo, chłopiec dosięgnął głową do wizjera; zwykle potrzebował do tego
taboretu. Chłopiec dobrze widział postać z głową owiniętą chustą, w długiej
pelerynie, powoli wspinającą się po schodach. Była już tak blisko, tak blisko, zaledwie
parę schodów i znajdzie się przed wizjerem, a on nadal nie mógł się ruszyć,
serce czuł już w gardle i wreszcie postać ujawniła się, a twarz miała
najstraszniejszą na świecie, nieludzką, paraliżującą chłopca w ciemnym
korytarzu. Chłopiec krzyknął i obudził się. Paręnaście lat później ten sam
chłopiec, trochę większy - na tyle, że do wizjera musi się już schylać- pisze wpis, który zaczęliście czytać.
Koszmar
powyżej wrył mi się w pamięć jak rzadko który sen, a tych mam zachowanych w
zakamarkach mózgu całkiem sporo. Co prawda w żadnym z nich nie wpatrywałem się
w bączka kręconego przez Leo DiCaprio, ani w ogóle w żadnego bączka, robiłem za
to dużo innych ciekawych rzeczy, których na jawie wykonać bym nie mógł, choć
czasem bym chciał.
Oczywiście
zanim się coś przyśni, to najpierw trzeba zasnąć, a wiąże się to z położeniem
się w łóżku w dogodnej pozycji: na brzuchu, jeśli jest się zmęczonym i marzy
się po prostu o zaśnięciu, lub na plecach, z wzrokiem wbitym w sufit, jeśli
chce się pomyśleć o wszystkich głupich rzeczach które zrobiło się w życiu;
ewentualnie po to, żeby się po prostu katować myślami do czasu aż Morfeusz
weźmie nas w objęcia (podpowiem, że nie ten z Matrixa). W taki właśnie sposób działa to u mnie, ale na dłuższą
metę to tej metody z plecami nie polecam – zbyt długie utkwienie wzroku w
suficie i myślenie o sobie samym wywołać może pragnienie by jakiś bardzo ciężki
kawałek owego sufitu spadł nam na głowę; wiem, sprawdzałem. Sufit jeszcze cały.
Chyba na szczęście.
Początkowa
faza zasypiania, której naukowej nazwy nie znam, a na Wikipedię mi się wchodzić
nie chce, w jednym na pięć przypadków kończy się u mnie krótkim snem/obrazem, w
którym nie trafiam na schodek, ewentualnie skaczę z krawężnika (no bo
krawężniki są tak wysokie, że bez bungee ani rusz). Nie trafiam w ten schodek z
na tyle dużym impetem, że gdyby ktoś siedział przy moich nogach, to bym mu
kopnięciem zrobił siniaka, tak się wzdrygam. Przy okazji dostaję wtedy mini
zawału, a gdy już zatrzyma mi się akcja serca, mogę spokojnie spać dalej (z
tego co wiem to taki zryw jest zjawiskiem dość powszechnym, ale wciąż nie chce
mi się zajrzeć na Wikipedię, żeby to sprawdzić, och Łukaszu, ty leniu, ty).
Teraz
już do meritum, a więc do snów samych w sobie. Koszmarów – podobnych do tego,
który przytoczyłem wyżej – prawdopodobnie nie mam wiele; myślę, że bym
pamiętał, gdyby takowe występowały. Nie zmienia to faktu, że tak czy inaczej
jestem w stanie odczuć duży dyskomfort podczas spania, spowodowany mianowicie
tym, że w snach nie umiem biegać. Nie żebym na jawie był jakimś sprinterem; bieganie
ogranicza się u mnie do pościgów za zielonym światłem na sygnalizatorze, a
jeśli miałbym brać udział w zawodach sportowych, to najpewniej byłaby to
Paraolimpiada, ale w snach bieganie nie wychodzi mi w ogóle – jakbym próbował
biec przez wodę z ołowianymi nogami. Bardzo nieprzyjemne uczucie bezradności i
niemocy, takiej „narzuconej”, bo jednak inaczej jest zdecydować, że nie
będziemy się ruszać z miejsca z tego powodu, że nam się nie chce, a inaczej nie
móc się z tego miejsca ruszyć wcale.
Przeważają
więc sny pozytywne/neutralne/zwyczajnie wkurzające/surrealistyczne i ciężko mi teraz
stwierdzić, które występują najczęściej, ale zapewne któreś z dwóch ostatnich
wymienionych. Po takich snach budzę się rano mając w myślach słowo, po którym
prawdziwego Polaka można zawsze i wszędzie można poznać, a jeśli pobudka ta
następuje o bardzo wczesnej porze to ewentualnie dodaję do niego jeszcze bonus
w postaci „mać”. Paradoksalnie sny wkurzające są często związane ze snami
pozytywnymi, z tego względu, że te drugie są na tyle ciekawe/miłe/odmienne od
rzeczywistości, że wybudzenie się z nich lub uświadomienie sobie że tak, to BYŁ
tylko sen, powoduje bezkresną irytację. Na przykład, śniło mi się kiedyś, że
przeniosłem się w czasie do – a jakże – Elbląga sprzed czasu wojny. Pamiętam,
że świat wokół był czarno-biały, zupełnie jak zdjęcia, które przeglądam z takim
namaszczeniem, całkiem dobrze za to umiejscowione były wszelkie budynki/ulice,
tak, że dobrze wiedziałem dokąd w tym śnie pójść by zobaczyć dany obiekt. Na
końcu snu udałem się na zwiedzanie elbląskiej katedry, gdzie wszyscy poznali,
że nie jestem z ich czasów (ach, ta magia kościołów) a potem się obudziłem, zły
nieco, że cała ta wycieczka była jedynie projekcją mojego mózgu. Do Elbląga w
wersji „sen” wróciłem całkiem niedawno – tym razem do kolorowego, acz
powojennego i, mówiąc krótko, zrujnowanego. Miałem ze sobą telefon i zrobiłem
kilka zdjęć, obawiając się, czy po powrocie do teraźniejszości nie znikną z
galerii – nie było mi tego dane tego sprawdzić, bo budzik zadzwonił za szybko,
ale na jawie z całą pewnością kolorowych fotek z ubiegłego wieku w albumie
aparatu nie posiadam. W snach zwiedziłem też Paryż, tak mi się zdaje
przynajmniej, bo stałem koło Katedry Notre-Dame, ale z drugiej strony
odjechałem spod niej elbląskim autobusem miejskim numer jedenaście, więc mogło
mi się coś pomieszać. No nieważne.
Naturalnie
nie wszystkie moje sny są rodem z filmów fantastycznych, zdarzają się i
bardziej przyziemne, chociażby wyśnione wersje imprez ze znajomymi, nieco
dziwne, co prawda, bo odbywające się na przykład w bibliotece, na stołach
między regałami. Muszę powiedzieć, że taka impreza miała we śnie bardzo ciekawy
klimat, myślę zresztą, że w prawdziwym życiu też byłaby interesująca,
aczkolwiek szkoda byłoby się upijać w bibliotece - jeszcze poniszczyłoby się
książki, a przecież nie wolno niszczyć książek! Kiedyś grałem w śnie na
saksofonie, choć instrument ten widziałem chyba tylko w sklepie muzycznym. A
umiałem grać dobrze. Pływałem na dnie bardzo głębokiego basenu, otoczony
nieznanymi mi ludźmi. Widziałem, jak biją człowieka i skaczą mu po głowie, a
ludzie – mnóstwo ludzi – nawet nie drgną, by mu pomóc. Obserwowałem jak płonie
blok mieszkalny i zastanawiałem się, czy ktoś jest w pożeranych przez ogień
mieszkaniach. Brałem udział w wyprawie rodem z filmów o Indianie Jonesie,
przemierzając stare, zamkowe korytarze – ten sen urwał się w momencie, gdy
razem z moimi towarzyszami dotarłem do ogromnego wodnego zbiornika, przez który
mieliśmy przepłynąć, ale nikt nie wiedział jak sprawić, by nie zamoczyć naszych
telefonów.
Filmowe
takie te sny, lubię takie.
Raz
mi się śniło, że umarłem. To było na wycieczce do Egiptu, zasnąłem po południu
i przyśniło mi się, że pływam. Z jakiegoś powodu zacząłem się topić. Wołałem o
pomoc, wierzgałem rękoma i nogami, widziałem nawet, że ktoś biegnie mi na
ratunek, ale tak samo powoli, jak ja zawsze biegam w snach, więc nie zdołano mi
pomóc. Zapadłem się pod wodę i zapadła całkowita ciemność. Trwała chwilę, po
czym usłyszałem głos mojej mamy wołający mnie po imieniu. Obudziłem się sam w
pokoju, nie było ani mamy, ani kogokolwiek innego. Cały spocony byłem i czułem
się dziwacznie. Bardzo realny sen.
No.
Zapamiętuję sny. Na pewno jest to tylko procent wszystkich, które przewijają
się w ciągu nocy przez moją głowę, a także procent ze wszystkich, które
pamiętałem, ale już mi z głowy uleciały, ale wręcz staram się je przyswajać, bo
fascynuje mnie poniekąd jak pokrętny i jak inny od wszystkiego innego może być
świat snów. Nie zastanawiam się raczej, co sny mogą oznaczać, nie korzystam z
senników, nie analizuję każdego szczegółu każdej projekcji, patrzę na nie
raczej jak na interesujący, niezależny do końca ode mnie produkt własnego
umysłu, który nieraz obejrzałbym jeszcze raz, na spokojnie. Serial bym z nich
zrobił. Ciekawe, co mi się przyśni dzisiaj.
Na
koniec dodam, że chciałem kiedyś spróbować, czy uda mi się uzyskać sen
świadomy. Miałem bodaj policzyć do jakiejś liczby, robiąc głębokie oddechy.
Nawet nie zdążyłem, bo zasnąłem zwyczajnie. Tak się skończyła moja przygoda ze
świadomymi snami. Peszek.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz