Leniwa
sobota, Leżę sobie na – a jakże – dywanie i popijam napój energetyczny, bo spałem dziś całe cztery godziny i mam
obawy, że zasnę na laptopie, choć z drugiej strony ktoś od dłuższego czasu namiętnie
raczy okolicę w promieniu kilometra dźwiękami disco-polo, więc samo w sobie to
by nie było takie proste. Ale nieważne, lubię energetyki tak czy inaczej.
Od
jakiegoś czasu nachodzą mnie wyrzuty sumienia z powodu tego, jak bardzo
zaniedbałem tego bloga, niektórzy nawet pytali, kiedy pojawi się jakiś nowy
wpis (dzięki, wierni fani, też was kocham), uznałem więc że najwyższy czas
sprężyć się, wciągnąć dużą ilość powietrza i z całej siły zdmuchnąć kurz na
tymże blogu zalegający. A jak nie wystarczy, to wyciągnąć odkurzacz z szafy,
chociaż chyba nie będą potrzebne tak radykalne środki jak przemieszczenie się
do innego miejsca.
Te
niemal cztery miesiące które minęły od czasu umieszczenia poprzedniego wpisu
zleciały jak z bicza strzelił. Mam zresztą wrażenie, że każdy kolejny rok mija
szybciej niż poprzedni. Mrugnę, a moja siostra będzie wyprawiać osiemnastkę.
Mrugnę drugi raz, a będę szukać ciepłych kapci i wpatrywać się w lustro, licząc
zmarszczki na twarzy i resztkę włosów na czubku głowy, o ile jeszcze będę
jakieś mieć do tego czasu.
Coś
tam się zmieniło przez te cztery miesiące. Przede wszystkim na początku
sierpnia wyruszyłem w podróż ku emeryturze i znalazłem wreszcie pracę. Wiem, że
to dopiero miesiąc i że za jakiś czas mogę odszczekać te słowa, ale mam z pracy
dużą frajdę. Oczywistym jest, że nadal jestem leniem (mama moja stwierdziła, że
mam kształt głowy jak Sid z Epoki Lodowcowej, więc nawet by to pasowało) , i że
jak już legnę się na glebę to każde powstanie na nogi – szczególnie nie z
własnej woli - kończy się łamaniem drugiego przykazania, ale jednak z chęcią
wstaję rano i zasuwam do roboty. Taka satysfakcja jakaś, że się to bezrobocie
pokonało. Teraz jeszcze tylko jakieś 40-parę lat i podróż ku emeryturze skończę
(co zazębi się zapewne z wpatrywaniem się w lustro i liczeniem zmarszczek). W
sumie nie wiem, czy za 40-parę lat jeszcze będzie coś takiego jak emerytura,
ale ta niepewność nie może mi przeszkodzić w czynieniu ambitnych planów! Takie
toteż czynię.
Podjęcie
pracy sprawiło, że jestem zmuszony pożegnać się z częścią moich dotychczasowych
uczniów, tych, którym udzielałem korepetycji (o czym dowiedzą się przy okazji
pierwszego telefonu z zapytaniem kiedy przyjdę). Można powiedzieć, że pod
koniec roku szkolnego zadowolony byłem ze wszystkich uczniów – z niektórych
bardziej, z niektórych mniej, ale nie było momentu w którym poczułbym, że moja
praca i zaangażowanie w przekazanie wiedzy tym młodym – i starszym – ludziom poszła
na marne i że zainkasowałem kasę za nic. Było to bardzo budujące, tak jak i sam
fakt że z każdym z tych uczniów miałem (i mam, jeśli mówić o tych, których wciąż
odwiedzam) pewną więź, dzięki której siedzenie godzinę nad książką nie było
tylko sztywną formalnością, a formą połączenia przyjemnego z pożytecznym. Myślę,
że sympatia do tych rodzin zostanie gdzieś we mnie już na zawsze. Moja obecna
praca nie jest, co prawda, związana z nauczaniem, ale jako że wciąż mam kilka
osób, które uczę, to nie mogę powiedzieć, by ten etap w moim życiu był etapem
zamkniętym. I dobrze.
Moja
siostra nadal jest niezastąpiona. Zdarzyło się kiedyś, że obejrzała Madagaskar. Spodobał się jej już za
pierwszym razem. Po osiemdziesiątym podoba jej się tak samo. Bratu już mniej. Jej
ulubioną postacią jest Marty – zebra, trochę nadpobudliwa, szalona na swój
sposób, ale oddana swoim bliskim i wrażliwa. Nie dziwię się, że to akurat ona
stała się ulubienicą młodej bo, jak by nie patrzeć, mają ze sobą trochę
wspólnego, jeżeli idzie o charakter. Kamelia oczywiście bardzo aktywnie
uczestniczy w tym, co się dzieje w domu – jest na bieżąco z moją pracą,
kontroluje, czy jeszcze chodzę na korepetycje, lojalnie ostrzega bym nie pił
piwa, gdy idę do pubu (serio), a przy tym sama wskoczyła na nowy etap w życiu,
jako że zaczęła chodzić do przedszkola. Panie nauczycielki chwalą (nie mogło
być inaczej!) – że samodzielna, że grzeczna. Wiadomo. Dumny jestem, siostro!
Co
tu jeszcze… nadal zaglądam na fejsbuka, nadal oglądam filmy (na przykład Madagaskar minimum raz dziennie, chlip),
nadal nawet piszę, tylko że nie tu, z rysowaniem gorzej, ale chyba też odkurzę
ołówki, bo jeden rysunek leży gotowy w połowie i mnie czasem woła, żebym już go
skończył. Trzeba by go było w końcu posłuchać, dorysować co trzeba, i zebrać
lajki na fejsie. Oczywiście bardziej liczy się satysfakcja ze skończonego
dzieła, no ale lajki. Gdyby van Gogh żył w czasach Facebooka i dostał za Słoneczniki kilkadziesiąt lajków, to
pewnie by nie odciął sobie ucha. Jak Facebook, to i znajomości, a wśród tych
jak zwykle roszady, chociaż muszę powiedzieć, że to roszady pozytywne.
Przekonałem się, na kogo można i nie można liczyć, a przy okazji zewsząd
pojawiają się nowi ludzie, o których trudno powiedzieć złe słowo. No dobrze
jest.
Przeczytałem
to, co napisałem wyżej o van Goghu i widzę, że fantazja już zaczyna mnie
ponosić, pora więc zbliżać się do końca tego reaktywującego wpisu, życząc sobie
przy okazji, żeby częstotliwość wpisów była teraz większa niż raz na 1/3 roku,
co jest chyba do osiągnięcia, jako że czuję spływający do mnie z dywanowych
włókien przypływ weny (ciekawe, czy faza księżyca ma z tym coś wspólnego). To
były spokojne cztery miesiące, dobre, można powiedzieć; nie działo się aż tak
dużo, jak widać, ale jak już się działo, to w tę stronę, co trzeba. W ogóle ten
rok jest – słowo-klucz – spoko. Odpukać w niemalowane i w malowane dla pewności
też.
Do
następnych wpisów.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz