sobota, 6 września 2014

o ostatnich czterech miesiącach


Leniwa sobota, Leżę sobie na – a jakże – dywanie i popijam napój energetyczny, bo spałem dziś całe cztery godziny i mam obawy, że zasnę na laptopie, choć z drugiej strony ktoś od dłuższego czasu namiętnie raczy okolicę w promieniu kilometra dźwiękami disco-polo, więc samo w sobie to by nie było takie proste. Ale nieważne, lubię energetyki tak czy inaczej.

Od jakiegoś czasu nachodzą mnie wyrzuty sumienia z powodu tego, jak bardzo zaniedbałem tego bloga, niektórzy nawet pytali, kiedy pojawi się jakiś nowy wpis (dzięki, wierni fani, też was kocham), uznałem więc że najwyższy czas sprężyć się, wciągnąć dużą ilość powietrza i z całej siły zdmuchnąć kurz na tymże blogu zalegający. A jak nie wystarczy, to wyciągnąć odkurzacz z szafy, chociaż chyba nie będą potrzebne tak radykalne środki jak przemieszczenie się do innego miejsca.

Te niemal cztery miesiące które minęły od czasu umieszczenia poprzedniego wpisu zleciały jak z bicza strzelił. Mam zresztą wrażenie, że każdy kolejny rok mija szybciej niż poprzedni. Mrugnę, a moja siostra będzie wyprawiać osiemnastkę. Mrugnę drugi raz, a będę szukać ciepłych kapci i wpatrywać się w lustro, licząc zmarszczki na twarzy i resztkę włosów na czubku głowy, o ile jeszcze będę jakieś mieć do tego czasu.

Coś tam się zmieniło przez te cztery miesiące. Przede wszystkim na początku sierpnia wyruszyłem w podróż ku emeryturze i znalazłem wreszcie pracę. Wiem, że to dopiero miesiąc i że za jakiś czas mogę odszczekać te słowa, ale mam z pracy dużą frajdę. Oczywistym jest, że nadal jestem leniem (mama moja stwierdziła, że mam kształt głowy jak Sid z Epoki Lodowcowej, więc nawet by to pasowało) , i że jak już legnę się na glebę to każde powstanie na nogi – szczególnie nie z własnej woli - kończy się łamaniem drugiego przykazania, ale jednak z chęcią wstaję rano i zasuwam do roboty. Taka satysfakcja jakaś, że się to bezrobocie pokonało. Teraz jeszcze tylko jakieś 40-parę lat i podróż ku emeryturze skończę (co zazębi się zapewne z wpatrywaniem się w lustro i liczeniem zmarszczek). W sumie nie wiem, czy za 40-parę lat jeszcze będzie coś takiego jak emerytura, ale ta niepewność nie może mi przeszkodzić w czynieniu ambitnych planów! Takie toteż czynię.

Podjęcie pracy sprawiło, że jestem zmuszony pożegnać się z częścią moich dotychczasowych uczniów, tych, którym udzielałem korepetycji (o czym dowiedzą się przy okazji pierwszego telefonu z zapytaniem kiedy przyjdę). Można powiedzieć, że pod koniec roku szkolnego zadowolony byłem ze wszystkich uczniów – z niektórych bardziej, z niektórych mniej, ale nie było momentu w którym poczułbym, że moja praca i zaangażowanie w przekazanie wiedzy tym młodym – i starszym – ludziom poszła na marne i że zainkasowałem kasę za nic. Było to bardzo budujące, tak jak i sam fakt że z każdym z tych uczniów miałem (i mam, jeśli mówić o tych, których wciąż odwiedzam) pewną więź, dzięki której siedzenie godzinę nad książką nie było tylko sztywną formalnością, a formą połączenia przyjemnego z pożytecznym. Myślę, że sympatia do tych rodzin zostanie gdzieś we mnie już na zawsze. Moja obecna praca nie jest, co prawda, związana z nauczaniem, ale jako że wciąż mam kilka osób, które uczę, to nie mogę powiedzieć, by ten etap w moim życiu był etapem zamkniętym. I dobrze.

Moja siostra nadal jest niezastąpiona. Zdarzyło się kiedyś, że obejrzała Madagaskar. Spodobał się jej już za pierwszym razem. Po osiemdziesiątym podoba jej się tak samo. Bratu już mniej. Jej ulubioną postacią jest Marty – zebra, trochę nadpobudliwa, szalona na swój sposób, ale oddana swoim bliskim i wrażliwa. Nie dziwię się, że to akurat ona stała się ulubienicą młodej bo, jak by nie patrzeć, mają ze sobą trochę wspólnego, jeżeli idzie o charakter. Kamelia oczywiście bardzo aktywnie uczestniczy w tym, co się dzieje w domu – jest na bieżąco z moją pracą, kontroluje, czy jeszcze chodzę na korepetycje, lojalnie ostrzega bym nie pił piwa, gdy idę do pubu (serio), a przy tym sama wskoczyła na nowy etap w życiu, jako że zaczęła chodzić do przedszkola. Panie nauczycielki chwalą (nie mogło być inaczej!) – że samodzielna, że grzeczna. Wiadomo. Dumny jestem, siostro!

Co tu jeszcze… nadal zaglądam na fejsbuka, nadal oglądam filmy (na przykład Madagaskar minimum raz dziennie, chlip), nadal nawet piszę, tylko że nie tu, z rysowaniem gorzej, ale chyba też odkurzę ołówki, bo jeden rysunek leży gotowy w połowie i mnie czasem woła, żebym już go skończył. Trzeba by go było w końcu posłuchać, dorysować co trzeba, i zebrać lajki na fejsie. Oczywiście bardziej liczy się satysfakcja ze skończonego dzieła, no ale lajki. Gdyby van Gogh żył w czasach Facebooka i dostał za Słoneczniki kilkadziesiąt lajków, to pewnie by nie odciął sobie ucha. Jak Facebook, to i znajomości, a wśród tych jak zwykle roszady, chociaż muszę powiedzieć, że to roszady pozytywne. Przekonałem się, na kogo można i nie można liczyć, a przy okazji zewsząd pojawiają się nowi ludzie, o których trudno powiedzieć złe słowo. No dobrze jest.

Przeczytałem to, co napisałem wyżej o van Goghu i widzę, że fantazja już zaczyna mnie ponosić, pora więc zbliżać się do końca tego reaktywującego wpisu, życząc sobie przy okazji, żeby częstotliwość wpisów była teraz większa niż raz na 1/3 roku, co jest chyba do osiągnięcia, jako że czuję spływający do mnie z dywanowych włókien przypływ weny (ciekawe, czy faza księżyca ma z tym coś wspólnego). To były spokojne cztery miesiące, dobre, można powiedzieć; nie działo się aż tak dużo, jak widać, ale jak już się działo, to w tę stronę, co trzeba. W ogóle ten rok jest – słowo-klucz – spoko. Odpukać w niemalowane i w malowane dla pewności też.


Do następnych wpisów. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz