poniedziałek, 30 grudnia 2013

o moim mieście


Była niedziela. Moje kroki niosły się echem po ulicy; w bocznych uliczkach świszczał wiatr. Dookoła nie było żywej duszy. Gdzieniegdzie rzucały mi się w oczy leżące na chodniku śmieci lub butelki po piwie stojące na murkach. Spojrzałem w lewo i zobaczyłem uśmiechającą się do mnie dużą biedronkę. Gdy spojrzałem w prawo, ujrzałem dokładnie to samo. Ślizgałem się na błocie, próbując się przedostać na drugą stronę ulicy przez rozkopy; gdy było trzeba, łapałem się paskudnych, żółtych barierek. Dotarłem wreszcie do miejsca, gdzie było trochę ludzi – wszyscy jakby źli i znudzeni. Nie wiedziałem, co robić.

Wbrew pozorom nie jest to fragment opowiadania osadzonego w post apokaliptycznym świecie, ale krótka relacja z samotnego, niedzielnego spaceru po Elblągu. Pisana z przymrużeniem oka, oczywiście, ale i nieodbiegająca szczególnie daleko od prawdy. Elbląg to w ogóle miasto specyficzne. Jakiś czas temu będąc we Wrzeszczu szukałem Biedronki, żeby sobie kupić coś do jedzenia i, przede wszystkim, Top Chipsy (ser z cebulą, mniam). Szedłem, i szedłem, pytałem ludzi; nikt nic nie wie, nigdzie nie ma. Tymczasem w Elblągu, gdzie by się nie stało, zawsze można powiedzieć że jest się jakieś 10 minut drogi od najbliższego sklepu tej sieci. Albo mniej. W obojętnie którą stronę. Biedronki są w sumie chyba jednymi z niewielu inwestycji w tym mieście, których realizacji można być pewnym. Mówiono, że gdzieś ma powstać aquapark. I nowy stadion. Mówiono. Ze dwa lata temu szumnie zapowiadano budowę galerii handlowej – przygotowano już miejsce, dwóch robotników - z czego jeden stał w miejscu, a drugi kręcił się w kółko - dumnie stawiło się na placu budowy, radośnie oczekiwano, kiedy konstrukcja wzniesie się do góry i… Nie. Nie ma galerii, bo coś tam. Zamiast niej, gdy tylko popada deszcz, tworzy się w miejscu docelowym tor na motocross. Zawsze coś.

Narzeka się często, że nic się w tym mieście nie dzieje – poniekąd to prawda, ale jak się czyta o niektórych wydarzeniach, które tu się odstawiają, to się myśli, że jest to, kurde, fascynujące. Wczoraj napadli Żabkę, żeby ukraść piwo i chipsy. Na obrzeżach miasta grasuje ekshibicjonista. Po jednej z dzielnic ganiają dziki. Na prośbę mieszkańców, którzy (by nie przechodzić przez jezdnię w niedozwolonym miejscu) wyrażają prośbę, aby przywrócić przejście dla pieszych tam, gdzie było przed remontem ulicy, stawia się… barierki, żeby uniemożliwić jakiekolwiek przechodzenie. W McDonaldzie przesiadują tłumy gimnazjalistów-hipsterów (plaga, warto wspomnieć). O Biedronkach już wspomniałem – próżno szukać poza nimi innych, popularnych marketów. Ciekawe jest też to, że niby to duże miasto, ale tak naprawdę składa się z Centrum i Dzielnic Dookoła. Najczęściej zresztą zaczynających się na „Za”. Zawada, Zawodzie, Zatorze. Nie jest problemem przejść całe miasto w krótkim czasie, chociaż oczywiście trzeba wiedzieć gdzie chodzić, szczególnie po zmroku. Pewnie wszędzie tak jest, zdaję sobie sprawę, nie popadajmy w skrajności. Problem tylko taki, że nocny, pieszy powrót do domu W TYM mieście to najczęściej samotna wędrówka z przyspieszonym oddechem, bez możliwości przejazdu autobusem (bo już nie jeżdżą), za to z dużą możliwością dostania, za przeproszeniem, wpierdol. Kiedyś chciano mi ukraść okulary. Rycerzy ortalionu powstrzymało to, że kolega, z którym wtedy szedłem, słuchał tej samej muzyki, co oni (ale czapkę mu zabrali, jako fant). Nie lubię rapów, ale wtedy chyba uratowały mi życie. Miasto-cyrk. Kobiety z wąsem też widziałem.

MIMO WSZYSTKO – działa lokalny patriotyzm. Naprawdę. Mogę sobie narzekać na absurdy tego miasta, że szare, bure, że źle prowadzone, że wszystko, co powyżej. Ale mieszkam tu 22 lata, pewne trasy spokojnie mógłbym przebyć z zamkniętymi oczami i jestem pewny, że gdybym długo tu nie zawitał, to w końcu bym zaczął tęsknić. Jest coś wyjątkowego w tym, że idzie się przez ulice i gdzie się nie spojrzy, to ma się jakieś skojarzenie. Tu się działo to. A tu tamto. Tu szedłem z tym i z tym, tu piłem z tymi. W tym pubie byliśmy, gdy coś tam. Czasem, często w sumie, jest to irytujące (pieprzone sentymenty), ale koniec końców fajnie mieć co wspominać, a przez to, że z Elbląga nie wyprowadziłem się do tej pory, to właściwie wszystkie te najlepsze wspomnienia mam właśnie stąd.  Nawet gdy patrzę na zdjęcie z nagłówka, to dużo widzę oczami wyobraźni. Zdarza się – gdy przeglądam przedwojenne zdjęcia a potem porównuję je z tymi, które sam robię – że myślę sobie „fuj, teraz jest tu paskudnie w porównaniu do wtedy”. No nie da się ukryć, za Niemców to było miasto-potęga i wiele bym dał, żeby tak wyglądało. Co zrobić. Czasu nie cofniemy. Jest to więc bardzo specyficzna relacja „love-hate”. Zostaje mi kibicować, żeby miasto ruszyło z rozwojem i choć trochę odzyskało ten dawny blask. Może chociaż wtedy ludzie będą trochę weselsi, nawet panowie żule, których po takim czasie kojarzy się już z widzenia. Zresztą, nawet oni są tu specyficzni. Gdy trochę wczorajszy wracałem kiedyś rano z imprezy, jeden z nich nazwał mnie, cytuję, „wyliniałym chujem”. Zostać wyzwanym przez żula, który nie mył się dwa tygodnie. Moje miasto, takie piękne.

No ale właśnie – moje.  

1 komentarz:

  1. Świetny wpis! Czekam na więcej tekstów i przemyśleń przelanych na kartkę:-) Pozdro 600!

    OdpowiedzUsuń