czwartek, 19 grudnia 2013

o zamiarach

Leżę sobie wygodnie, dookoła ciemno, w słuchawkach Joy Division. Dobry klimat, nie ma co, akurat, by popisać. Zamiar bardzo prosty, zatem otwieram Worda i zaczynam stukać w klawisze. Nachodzi mnie przy tym refleksja, jak wielu innych zamierzeń w życiu mi się spełnić nie udało. Pierwszym takim ważnym zamierzeniem było, o ile dobrze pamiętam, zostanie adwokatem i „zrzucenie Wałęsy z tej szafy”. Szafą była mównica, to na pewno. Nie mam jednak pojęcia, dlaczego paroletni ja miał ambicję, by pozbyć się z niej ówczesnego prezydenta, w dodatku jako adwokat. Na pewno był jakiś powód – dziś ustalmy, że nie podobał mi się wąs.

O dziwo, chęć stania się adwokatem towarzyszyła mi jeszcze przez parę długich lat. Sam nie wiem, czemu mi się nagle odwidziało – stało się to chyba w momencie, gdy dowiedziałem się ile lat i wolnego czasu trzeba poświęcić, żeby wskoczyć w togę. A ja leniwy jestem. Bardzo leniwy. Po drodze, naturalnie, było jeszcze parę innych pomysłów. Rysownikiem chciałem być. Fotografem. Operatorem. Montażystą. Pisania scenariuszy też zresztą nie wykluczałem. Koniec końców realizuję to wszystko amatorsko – tu strzelę gdzieś zdjęcie, tu coś narysuję, tu coś napiszę (jak widać). Zawodowo? Profesjonalnie? Nie-e, co najwyżej mogę powiedzieć, że na pewnych polach coraz lepiej mi idzie.

No ale, wiadomo, nie wszystkie z zamierzeń tyczą się tego, kim będziemy w przyszłości i kogo zrzucimy z mównicy. Kiedyś, dawno temu, mama przyniosła do domu gazetę, w której były zdjęcia Nowego Jorku. Dziecko-ja było zachwycone. Bo wszystko takie duże, takie inne. No i – przede wszystkim! – oczarowało mnie World Trade Center. Kevin wszedł na jedną z wież, to i ja muszę, myślałem. Aż do września 2001, gdy okazało się, że tego zamiaru już nie spełnię. Żałuję nadal, ale myśl o odwiedzeniu NYC została mi do dziś. Pewnego dnia. Na pewno!

Zdecydowanie łatwiej spełniać zamierzenia możliwe do zrealizowania w krótkim czasie. „Muszę się najebać”, na przykład. Nie znam chyba osoby, która by nie osiągnęła tego celu, jak już go sobie postawi, a nie stawia się go przecież byle kiedy. Ważne tylko, żeby to nie był jedyny zamiar w życiu, bo potem skończy się tak, że po latach będziemy sobie postanawiać „dziś uzbieram na to piwo”. Ostatnio zaczepił mnie na ulicy taki, co za często chciał się upijać. Że do piwa złotówkę chociaż. Że prosi. Pogrzebałem w portfelu, a że dobry humor miałem, to dałem mu dwójkę.

- Proszę bardzo.
- Naprawdę?
- Ano.
- Ha! To mi starczy od razu! Dzięki, miłego wieczoru!
- Nawzajem!

Szczerze się cieszył. Spełnił zamiar. Już mniejsza, jaki był, ale nie da się ukryć, że spełnienie postanowionego sobie celu daje cholerną satysfakcję. Czy to zebranie na piwo, czy zrobienie smacznego obiadu, czy narysowanie skomplikowanego obrazka. Cokolwiek.

I tu zabawna sprawa – NIGDY nie chciałem być nauczycielem. Wystrzegałem się tego jak ognia, nawet będąc na specjalizacji nauczycielskiej na studiach. Mówiąc krótko – zamierzałem NIE ZOSTAĆ belfrem. Tymczasem zdarzyło mi się uczyć w szkole, daję korepetycje i, bez oszustw, podoba mi się to bardzo. Angażuję się, pomimo tego głupiego lenistwa. Z zamiaru nierobienia tego, co robię, doszedłem do momentu, w którym czerpię z „tego” radochę. Widocznie czasem dobrze zrobić coś przeciw własnym planom i ambicjom. O, ironio. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz