Pomyślałem
sobie trzy dni temu, że popisałbym coś. Potem zasnąłem, więc nie popisałem.
Zacząłem przedwczoraj, ale wyszedłem na piwo. Kolejne podejście zrobiłem
wczoraj, i znowu mnie gdzieś poniosło. Los chce mi chyba coś powiedzieć, sęk w
tym, że bardzo rzadko się go słucham. Rozłożyłem się więc wygodnie na dywanie i
zaczynam raz jeszcze.
No
ale właśnie – zaczynam co? Kwestią podstawową było to, co właściwie miałbym
pisać. Pamiętnik z codziennego życia? Nie, nie i nie. No chyba że kogoś
interesuje co jadłem na śniadanie, ale wątpię, jak ostatnio sprawdzałem, to nie
byłem celebrytą. Przyszło mi później do głowy, żeby wrócić do starego bloga o
filmach, tu jednak uświadomiłem sobie, że skoro wtedy zabrakło mi zapału na
wstawianie kolejnych wpisów, to pewnie tak samo skończyłoby się teraz. Miałem
zresztą kilka blogów w karierze. Pierwszego napisałem w wieku lat 12 – i ten na
szczęście już nie istnieje, bo serwis, na którym go publikowałem, upadł. Gdy
czytałem go ostatni raz, uderzyło mnie jak bardzo może się zmienić człowiek –
jego gusta, upodobania, mówiąc krótko – styl. Dziesięć lat temu słuchałem chyba
wszystkiego, co leciało na MTV i Vivie, uważałem się za największego na świecie
fana Harry’ego Pottera, używałem na zmianę wielkich i małych liter w jednym wyrazie,
i jak dziki oczekiwałem minimum setki komentarzy pod każdym wpisem. Chyba nawet
chwaliłem się mamie. Mamo, mam siedem komentarzy. No brawo, synu. Nie pięć. Nie
sześć. Siedem.
Wow.
Poza
tym – a może przede wszystkim – nie umiałem pisać. WCALE nie umiałem pisać.
Rzygałem wyrazami bez ładu i składu. Pisarski Tourette. Okrutna grafomania,
fuj. Tym bardziej bolesne było czytanie tych wypocin.
Szukając
usprawiedliwienia dla samego siebie pomyślałem, że odczucie zażenowania na
wspomnienie pewnych sytuacji/upodobań to rzecz wśród ludzi zupełnie naturalna.
Jedni wstydzą się jakiegoś wyjątkowo upokarzającego zdjęcia z dzieciństwa, inni
– no właśnie – gustu muzycznego, jeszcze inni wstydzą się chociażby tego, z kim
kiedyś byli razem. Gdy teraz pytam w szkole dziewczynkę z podstawówki, co czyni
ją szczęśliwą, ta odpowiada, że słuchanie i oglądanie One Direction (sic!).
Kiedy chcę w Empiku sprawdzić, czy mają w salonie jakąś książkę, nie mogę się
dostać do ichniejszego komputera, bo kolejna młoda dziewczynka z błogim
uśmiechem na twarzy przesłuchuje płytę Biebera. Z mojego punktu widzenia
wygląda to tak, że stoję sobie przed takim dzieciakiem i myślę „DZIEWCZYNO, CO
JEST Z TOBĄ”, taki ten jej gust wydaje mi się koszmarny, bo poziom, który
reprezentują ich idole, mogę teraz określić tylko jako gówno. Tylko że z
automatu jestem w tym momencie nieco niesprawiedliwy, bo dokładnie tak samo
mogę nazwać to, czego słuchałem w ich wieku, a co było wtedy na topie; zresztą
miewałem i takie pomysły (co gorsza, zrealizowane…), jak pofarbowanie sobie na
biało końcówek włosów, bo „fajnie wygląda”, o zgrozo. Sam bardzo się cieszę, że
„wyszedłem” z tamtych upodobań i sprecyzowałem to, co lubię. Te dzieci też mają
dwie drogi – albo za parę lat stwierdzą „Boże, to było głupie z mojej strony”,
albo przeciwnie, utrwali im się uwielbienie. 22-letni ja życzy im tego
pierwszego.
Tymczasem
jestem w ¾ strony w Wordzie i wygląda na to, że założę nowego bloga, z tym
tekstem jako pierwszym wpisem. W sumie, jak tak myślę, to czemu nie. Mam w
głowie tyle przemyśleń wszelkiej maści, że równie dobrze mogę się z nimi
dzielić ze, hm, światem. Aż dziwne, ile przychodzi do głowy gdy się leży na
dywanie. Pytanie tylko, czy tym razem starczy mi zapału, w końcu ruszanie
myszką i stukanie w klawisze to spory wysiłek, a nawet moja siostra twierdzi,
że jestem „wielkim leniem”…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz