niedziela, 15 grudnia 2013

o nowym początku

Pomyślałem sobie trzy dni temu, że popisałbym coś. Potem zasnąłem, więc nie popisałem. Zacząłem przedwczoraj, ale wyszedłem na piwo. Kolejne podejście zrobiłem wczoraj, i znowu mnie gdzieś poniosło. Los chce mi chyba coś powiedzieć, sęk w tym, że bardzo rzadko się go słucham. Rozłożyłem się więc wygodnie na dywanie i zaczynam raz jeszcze.

No ale właśnie – zaczynam co? Kwestią podstawową było to, co właściwie miałbym pisać. Pamiętnik z codziennego życia? Nie, nie i nie. No chyba że kogoś interesuje co jadłem na śniadanie, ale wątpię, jak ostatnio sprawdzałem, to nie byłem celebrytą. Przyszło mi później do głowy, żeby wrócić do starego bloga o filmach, tu jednak uświadomiłem sobie, że skoro wtedy zabrakło mi zapału na wstawianie kolejnych wpisów, to pewnie tak samo skończyłoby się teraz. Miałem zresztą kilka blogów w karierze. Pierwszego napisałem w wieku lat 12 – i ten na szczęście już nie istnieje, bo serwis, na którym go publikowałem, upadł. Gdy czytałem go ostatni raz, uderzyło mnie jak bardzo może się zmienić człowiek – jego gusta, upodobania, mówiąc krótko – styl. Dziesięć lat temu słuchałem chyba wszystkiego, co leciało na MTV i Vivie, uważałem się za największego na świecie fana Harry’ego Pottera, używałem na zmianę wielkich i małych liter w jednym wyrazie, i jak dziki oczekiwałem minimum setki komentarzy pod każdym wpisem. Chyba nawet chwaliłem się mamie. Mamo, mam siedem komentarzy. No brawo, synu. Nie pięć. Nie sześć. Siedem.

Wow.

Poza tym – a może przede wszystkim – nie umiałem pisać. WCALE nie umiałem pisać. Rzygałem wyrazami bez ładu i składu. Pisarski Tourette. Okrutna grafomania, fuj. Tym bardziej bolesne było czytanie tych wypocin.

Szukając usprawiedliwienia dla samego siebie pomyślałem, że odczucie zażenowania na wspomnienie pewnych sytuacji/upodobań to rzecz wśród ludzi zupełnie naturalna. Jedni wstydzą się jakiegoś wyjątkowo upokarzającego zdjęcia z dzieciństwa, inni – no właśnie – gustu muzycznego, jeszcze inni wstydzą się chociażby tego, z kim kiedyś byli razem. Gdy teraz pytam w szkole dziewczynkę z podstawówki, co czyni ją szczęśliwą, ta odpowiada, że słuchanie i oglądanie One Direction (sic!). Kiedy chcę w Empiku sprawdzić, czy mają w salonie jakąś książkę, nie mogę się dostać do ichniejszego komputera, bo kolejna młoda dziewczynka z błogim uśmiechem na twarzy przesłuchuje płytę Biebera. Z mojego punktu widzenia wygląda to tak, że stoję sobie przed takim dzieciakiem i myślę „DZIEWCZYNO, CO JEST Z TOBĄ”, taki ten jej gust wydaje mi się koszmarny, bo poziom, który reprezentują ich idole, mogę teraz określić tylko jako gówno. Tylko że z automatu jestem w tym momencie nieco niesprawiedliwy, bo dokładnie tak samo mogę nazwać to, czego słuchałem w ich wieku, a co było wtedy na topie; zresztą miewałem i takie pomysły (co gorsza, zrealizowane…), jak pofarbowanie sobie na biało końcówek włosów, bo „fajnie wygląda”, o zgrozo. Sam bardzo się cieszę, że „wyszedłem” z tamtych upodobań i sprecyzowałem to, co lubię. Te dzieci też mają dwie drogi – albo za parę lat stwierdzą „Boże, to było głupie z mojej strony”, albo przeciwnie, utrwali im się uwielbienie. 22-letni ja życzy im tego pierwszego.


Tymczasem jestem w ¾ strony w Wordzie i wygląda na to, że założę nowego bloga, z tym tekstem jako pierwszym wpisem. W sumie, jak tak myślę, to czemu nie. Mam w głowie tyle przemyśleń wszelkiej maści, że równie dobrze mogę się z nimi dzielić ze, hm, światem. Aż dziwne, ile przychodzi do głowy gdy się leży na dywanie. Pytanie tylko, czy tym razem starczy mi zapału, w końcu ruszanie myszką i stukanie w klawisze to spory wysiłek, a nawet moja siostra twierdzi, że jestem „wielkim leniem”…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz