niedziela, 26 stycznia 2014

o zwyczajnych dniach


Życie po studiach jest nieco monotonne. Wszystko robi się według kalendarza i nie można sobie pozwolić na spontaniczność, która definiowała uczelniane życie. Szło się do szkoły nie wiedząc, gdzie będzie się za parę godzin, czy przypadkiem nie zapomniało się o jakimś kolokwium i czy do domu nie wróci się bogatszym o jakieś doświadczenie lub wiedzę, bynajmniej nie wyniesioną z sali wykładowej, a już na pewno trochę bardziej przydatną. Jedyne, czego można było być prawie pewnym to tego, że na wszystkie zajęcia się nie dotrze.

Teraz czuję się trochę tak, jakbym występował w, skupionym na mojej osobie, spin-offie serialu, którym były studia, a ludzie, z którymi wtedy miałem kontakt codziennie, występują w nim co najwyżej jako goście specjalni. Ewentualnie, w paru przypadkach, jako regularne postacie drugoplanowe. Nieważne. Pojawia się więc problem – O CZYM TU PISAĆ. Brak mi weny, żeby pisać o Rzeczach Ważnych i Głębokich, nie mam ku temu podstaw, nie mam ochoty. Co zrobić – zostaje mi chyba smarowanie o codzienności, jakkolwiek ciekawa lub nieciekawa by nie była.

No więc właśnie w tygodniu jest trochę nieciekawa. Chodzę po domach porażać wiedzą, czytam książki i oglądam filmy. Czasem coś stworzę. No miłośnik sztuki jak jasna cholera. Ziew, ziew, ziew. Potem nadchodzi piątek i sobota. Piątek i sobota są o tyle ciekawe, że mam wtedy do roboty więcej niż w pozostałe dni tygodnia. Tak więc: piątek. W piątek było kurewsko zimno, a ja miałem do przeprowadzenia sześć godzin korepetycji. Jako że lubię korepetycje, to nie narzekałem, ale na miejsce postanowiłem dotrzeć autobusem, żeby mi dupa aż tak nie zmarzła. Trafiłem na chyba najgorszy autobus w mieście, który więcej stoi, niż jedzie. Przystanek. Światła. Brrum. Przystanek. Światła. Brrum. 25 minut jazdy. Na pieszo bym w tyle dotarł. Dodam jeszcze, że trochę bałem się usiąść w tym autobusie, bo było tam tyle starszych pań, że pewnie bym dostał torbą za klapnięcie na siedzenie. Panie te opracowały zresztą ciekawy system przekazywania sobie informacji. Całkowicie przykładowo, siedzą sobie Babcia 1 i Babcia 2.
- Moja córka pokłóciła się z mężem – mówi Babcia 1, kiwając smutno głową. – Mieszka teraz u mnie.
- Naprawdę? – dopytuje zatroskana Babcia 2. – Co się stało?
- Któryś raz z rzędu wrócił do domu pijany – odpowiada Babcia 1. – Nie wiem,  jak córka wytrzymuje z tym człowiekiem. Och, to mój przystanek – kończy wypowiedź Babcia 1, wstając i ustępując miejsca Babci 3, która dosiada się z uśmiechem do Babci 2. Babcia 2 czeka, aż Babcia 1 wyjdzie z pojazdu, po czym zwraca się do Babci 3.
- Wiesz, Babciu 3, że zięć Babci 1 to alkoholik?
- OCH, NAPRAWDĘ?

Niesamowity przepływ wieści.

Przeprowadziłem korepetycje. Naprawdę je lubię, zwłaszcza, gdy słyszę o dobry wynikach swoich uczniów. Bardzo budujące, dla obu stron, z tego co wiem. Wspominam o tym również po to, żeby ktoś nie pomyślał że jedyne co robię, to narzekam na wszystko, bo tak nie jest, tylko że komu by się chciało czytać o powodach szczęścia, skoro można sobie sprawdzić, co kogo wkurza. 

Wieczorem zaszedłem do pubu, gdzie na barze stoi mój kumpel. Dosiadłem się do baru i zacząłem pić piwo. Po pierwszym przysiadł się do mnie stały bywalec lokalu, którego nazwę tu Zdziśkiem, bo swojsko. Zdzisiek jest starszym gościem któremu, jak sam twierdzi, „w życiu się popierdoliło”. Jak się okazało, to również były mąż jednej z moich nauczycielek ze studiów i kumpel nauczyciela z gimnazjum. Mały świat. Zdzisiek jest teraz nieszczęśliwie zakochany w kobiecie, z którą się poróżnił, a która tamtego wieczora siedziała dwa miejsca obok niego. Gdy skończyła piwo, które miało być tego wieczora ostatnie, wyszła na papierosa, a Zdzisiek postawił jej kolejkę, niby że na koszt firmy. Jak wróciła, to zaczęła je pić, pomimo wcześniejszych oporów.
- Patrz Zdzisiek, jednak pije – powiedziałem do Zdziśka.
- Wolałbym chyba, żeby je zostawiła i już sobie poszła – odpowiedział Zdzisiek. Gość przychodzi do tego baru, pomyślałem, bo jednocześnie ma nadzieję, że zobaczy tę babkę, a z drugiej boli go, jak już ją widzi.

Biedny facet.

Tymczasem: sobota. Dzień, w którym do końca uświadomiłem sobie, że jestem dorosły: po spojrzeniu na termometr, z własnej woli założyłem kalesony. Korepetycje od rana, drugie z kolei u dwóch młodych dziewczyn. W trakcie zajęć zdążyłem się dowiedzieć prawie wszystkiego o ich sytuacji rodzinnej i niedalekiej przeszłości. Zacząłem się zastanawiać czy ja, kurwa, wyglądam jak konfesjonał. Nauczyłem je co zaplanowałem, mam nadzieję, że z długotrwałym rezultatem, a przerwę przed ostatnimi korepetycjami w tygodniu postanowiłem wykorzystać na kupno nowego płaszcza, jako że starej kurtki nienawidziłem serdecznie i nazywałem ją workiem na ziemniaki. Poszedłem do sklepu, wybrałem płaszcz, zdjąłem z wieszaka, żeby przymierzyć, i w tym momencie poczułem, że coś mi leci z nosa. Przetarcie palcem. Krew.

No nie.

Krew z nosa leci mi w różnych odstępach czasu już od wielu lat, winna jest słaba śluzówka, albo inne bzdety, ale dość rzadko się zdarza, by poleciała mi w tak niedogodnej sytuacji. Kiedyś wykrwawiałem się nosem czekając w tłumie na juwenaliowy pochód, teraz – stojąc nad kurtkami. Zatamowałem krew czapką i pomknąłem do kibla. Dziwnie musiałem wyglądać, sunąc przez korytarz z czapką przy mordzie. W łazience stanąłem nad zlewem i zacząłem jedną ręką rolować sobie tampony z papierowych ręczników a potem je wpychać do kinola. Ciężko się to robi nie mając dwóch rąk do dyspozycji, wobec czego niedługo później wysmarowałem się tą krwią od ust po czoło. Wyglądało, jakbym dostał w mordę. Spoglądałem na siebie w lustrze i patrzyłem na idących za mną gości, którzy kierowali się do pomieszczenia z toaletami. Nie spodziewałem się, że ktoś zaoferuje mi pomoc, ale mogliby na mnie nie patrzeć jak na dziewicę w burdelu. Przy okazji – 50% tych gości nie myło rąk po odlaniu się. BĘDĄC W CENTRUM HANDLOWYM, NIKOMU NIE PODAWAJCIE DŁONI DO UŚCIŚNIĘCIA. Krew leciała 15 minut. Po wszystkim wytarłem z czerwonych kropelek zlew i blat dookoła (spróbujcie to zrobić z kranem na czujnik) i w końcu poszedłem kupić ten płaszcz.

Niedzielę spędziłem w domu, z siostrą. Siostra stworzyła książkę o małpie, która mieszka „w niebieskim domu, ale dosłownie to w żółtym”. Fajnie ma, pierwsza książka z głowy. A ja się tu męczę i gadam ciągle, że kiedyś napiszę, zamiast się wziąć do roboty. Czterolatkom chyba jest łatwiej, nawet jeśli nie mogą same zdecydować, czy chcą ubrać kalesony.

No nic. Kończy mi się herbata mrożona, to ja też skończę, nawet bez szczególnej puenty.
Oby to był dobry, rutynowy tydzień.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz