środa, 1 stycznia 2014

o jednej z "innych" nocy


Nie wyspałem się w Nowy Rok. O Jezu, jak się nie wyspałem. Nie pomógł ani kubek kawy, ani pyszne ciasto mojej Mamy jako sposób na docukrzenie się, ani nawet euforyczne wrzaski mojej siostry, bo załadowała jej się gra w komputerze – moje powieki znacznie przybrały dziś na wadze i grawitacja szczególnie chętnie ściąga je w dół. Aura też zresztą nie pomaga. Póki co walczę, ale chyba już niedługo. Pomimo tej rosnącej narkolepsji walkę z powiekami toczę w dobrym humorze. Udany Sylwester, nie powiem. Tańce, śpiewy, dużo jedzenia (bardzo dobrego!), picia też niemało, a w dodatku nie mam kaca. Żyć, nie umierać. Aż szkoda, że w mojej rodzinie nikt nigdy się nie żeni – pochodziłbym na wesela. Dobre są takie noce, które różnią się od innych. Które się pamięta.

Jedną z takich „innych” nocy w moim życiu spędziłem błądząc w lesie i po polach. Nie poszedłem, oczywiście, błądzić w lesie i po polach bo mi się nudziło. Będąc na studiach, należałem do sekcji turystycznej; pieszej, mówiąc inaczej. Polegała ona – nie zgadniecie – na chodzeniu piechotą po różnych, dłuższych trasach. Imprezą cykliczną są tam tzw. nocne marsze na orientację, i właśnie w czymś takim postanowiliśmy, wraz ze znajomymi, wziąć udział. Bo przygoda, bo może wygramy. Tymczasem okazało się, że niewiele brakowało by nasza wyprawa stała się kanwą do scenariusza jakiegoś taniego slashera.

Zaczęliśmy w wiejskiej świetlicy, pod wieczór. Nie wiedziałem za wiele o przebiegu rozgrywki, tyle, że w 3 osobowej drużynie mamy znaleźć punkty oznaczone na mapie. Przecież to nic trudnego czytać mapę. Gdy zatem wraz z dwoma kolegami otrzymałem te, jakże cenne, kawałki papieru, raźno ruszyliśmy do przodu. Pierwszy punkt znaleźliśmy bez problemu i dumni z siebie ruszyliśmy dalej. „Jesteśmy świetni” wkrótce przerodziło się w „jesteśmy nieźli, ale z tym drugim punktem może być kłopot”, a jeszcze później w „gdzie my kurwa jesteśmy”. Podczas poszukiwania punktu numer dwa (i trzy) zdążyliśmy dojść na skraj jakiejś skarpy, po kostki wejść w bagno i trzy razy wrócić do tego samego miejsca. W pewnym momencie uznaliśmy więc, że te dwa punkty nie są takie ważne i ruszyliśmy do przodu.

Spotkaliśmy po drodze inną drużynę i dalej postanowiliśmy pójść w szóstkę. W końcu co sześć głów, to nie trzy. Nasz naturalny talent do czytania map sprawił jednak, że wyszliśmy poza teren, który obejmowały. Tak więc zamiast – przypuszczalnie – iść sobie leśną drogą, wybraliśmy się na rewelacyjną przeprawę przez pole wyłożone zbitą od zimna ziemią (było BARDZO zimno) i  z fragmentami oddzielonymi od siebie drutem kolczastym, przedzieranie się przezeń wyglądało zatem jak sadystyczna wersja gry w gumę. Pole kończyło się prywatną posesją. Prywatna posesja musiała stać się nieco bardziej publiczna, bo była jedyną możliwością wydostania się na główną drogę. Hop, przez płot. Żaden pies nie wgryzł nam się w dupy, więc to już był jakiś sukces tej wyprawy. Kolejny nadszedł niedługo później, bo oto znaleźliśmy PUNKT. Ominęliśmy wcześniej z pięć, co prawda, ale PUNKT był PUNKTEM.

Dalsza droga prowadziła przez las. Próbowaliśmy zbierać te punkty, naprawdę. Każde z podejść kończyło się jednak czymś na zasadzie „a może tuuuuuaaaaa nie”. Powoli docierało do nas, że chyba jednak nie jesteśmy mistrzami mapy (kompasu używaliśmy tak dla zasady). Było coraz zimniej, coraz ciemniej, a latarki świeciły coraz słabiej. Po drodze znaleźliśmy coś, co wydało nam się punktem opisanym jako „dom dla zwierząt”. Otóż spisaliśmy numer karmnika na drzewie. Tydzień później okazało się, że tak naprawdę chodziło o ogromny paśnik który stał sobie gdzieś na polanie. Na postoju zjedliśmy czekoladę o konsystencji marmuru i duszkiem wypiliśmy wrzącą herbatę z termosu. Dzień jak co dzień.

Highlight tej morderczej acz sympatycznej wyprawy nastąpił w momencie, gdy przemierzaliśmy szosę. W nogach mieliśmy już kilkanaście kilometrów i powoli włóczyliśmy po drodze, świecąc sobie latarkami. Zza pagórka wyjechał samochód. Przepuściliśmy go, po czym usłyszeliśmy za sobą pisk opon i pojazd się zatrzymał. Prowadził go koleś rozmiaru na oko dwa na dwa metry; obok siedział jego kolega.
- Jakiś problem? – spytał kierowca, a mój przemarznięty umysł założył, że pan Kloc chce nam pomóc w dotarciu do celu. Nadzieje okazały się płonne, gdy pytanie zostało uzupełnione poematem w którym „kurwa” rymowało się z „kurwa”, a jedynym środkiem interpunkcyjnym było „kurwa”. Z poematu domyśleliśmy się, że celowo chcieliśmy go oślepić, że nie widział kto idzie i mógł nas potrącić. Kloc postanowił prawdopodobnie wymierzyć nam karę za to, że niemal sprawiliśmy że nas przypadkowo zabił, i tym razem chyba stwierdził, że zabije nas celowo, bo wyskoczył z auta i zaczął jak kula do kręgli obijać się o wszystkich barkiem. Do mnie nie zdążył dotrzeć (na szczęście – z moją posturą takim ciosem pewnie złamałby mi kręgosłup), bo jego kolega chyba uświadomił sobie, że jakby Kloc nas zabił za to, że prawie nas zabił, to byłoby to trochę nielogiczne. Na szczęście.
- Misiek – rzekł, wychylając się przez okno. – Chodź.
Misiek posłusznie przerwał szarżę, zawrócił do auta i odjechali. Po tej przygodzie mieliśmy w dupie wszystkie pozostałe punkty i jak najszybciej chcieliśmy dotrzeć na metę. Przeżyliśmy jeszcze chwilę grozy, gdy Misiek wracał (skądkolwiek), ale że dzielnie stłoczyliśmy się na poboczu krzycząc szeptem „CHOWAĆ SIĘ”, to przejechał obok i nas nie zauważył. Wciąż twierdzę, że jechał w tamtą stronę żeby zakopać jakieś zwłoki.

Bardzo szybko przebyliśmy resztę drogi, rozglądając się już nie za punktami, ale za tym, żeby Misiek nie wyskoczył z pobliskich krzaków, dzierżąc maczetę. TAK. META. Zdaliśmy nasze mapy i spisane punkty (prowadzący był w szoku, że przyszło nam do głowy że numer karmnika będzie poprawną odpowiedzią), zostaliśmy wyśmiani, gdy opowiedzieliśmy o przygodzie z Miśkiem i nad ranem wróciliśmy do domów. Spałem wtedy jak dziecko. Emocjonująca noc. Do tej pory miło wspominamy, choć wkrótce miną trzy lata.

Jakiś czas później sprawdziłem wyniki zawodów. Nie byliśmy ostatni! Pomimo tego, że nie zebraliśmy prawie żadnego punktu, nie byliśmy na końcu tabeli! Sukces.

I nie ma żadnego znaczenia, że przedostatni byliśmy tylko dlatego, że drużyna pod nami została zwyczajnie zdyskwalifikowana.


1 komentarz:

  1. Uwielbiam czytać Twoje teksty. Masz bardzo bogate i ciekawe słownictwo przez co z ciekawością czyta się kolejne wersy :-)
    P.S też byłam na tym rajdzie :-)

    OdpowiedzUsuń